poniedziałek, 27 lutego 2017

Nie tylko że porzucono...


Jesienią 1648 roku połączone armie kozacka i tatarska dotarły pod Lwów. Podczas gdy siły główne zajęły się obleganiem miasta[1], czambuły tatarskie rozlały się szeroko w okolicy, paląc i łupiąc. Kronikarz Senai pozostawił nam opis tego jakim sukcesem[2] okazała się ta kampania:

Po trzech czy czterech dniach takiej nieprzerwanej wojny, zameczki, wioski, kwitnące folwarki i wysokie domy [na wszystkie] cztery strony [od Lwowa] zostały zniszczone i spustoszone, a wśród pożogi ostał się tylko pozbawiony wszelkiej osłony zamek tamtejszy, bardzo trudny [do zdobycia] i silny. Wysoce dostojny i odznaczający się wzniosłością sułtan jegomość został przeto sam ze swoimi podwładnymi, aby oblegać wspomniany zamek, [pozostałemu] zaś wojsku pozwolił rozjechać się na [wszystkie] strony i w okolicę na czambuł.
Bej Szirinów pojechał w stronę rzeki Dniestru; Sułtan Geldi mirza, Tugaj bejów brat, pojechał w stronę Krakowa, Adil mirza zaś i Osman czelebi, którzy [także] objęli dowództwo, udali się znowu w inną stronę. Powracali oni potem z takimi niezliczonymi łupami, że nawet najnędzniejszy parobek tatarski nie miał sobie za nic wielkiego trzydziestu albo i czterdziestu ludzi jasyru. Jasyru i łupów było ponad wszelką miarę, toteż zostawiono sobie spośród dziewcząt [tylko piękne] jak hurysy, a z chłopców – tylko do paziów podobnych, resztę zaś, [nawet] bardzo dobrych, nie tylko że porzucono, ale nie było ani jednego [Tatara] który, obrzydziwszy ich sobie, nie zabijałby codziennie po dziesięciu albo i po piętnastu jeńców.

Straszliwy opis, ukazujący okrucieństwo tej wojny. Także smutny dowód słabości Korony, upokorzonej pod Korsuniem, Żółtymi Wodami i Piławcami, niezdolnej do obrony swojego terytorium.



[1] Którego mieszkańcy zapłacili w końcu wielki okup, przez co zwinięto oblężenie.
[2] Oczywiście z tatarskiego punktu widzenia.


niedziela, 26 lutego 2017

Jeszcze słychać dzwonka dźwięk, strażak Jan na miejsce mknie...


[Pomysł na niniejszy wpis dzięki doskonałej pracy Geoffreya Parkera Global Crisis. War, climate change and catastrophe in the seventeenth century.]
Na chwilę odejdziemy od kwestii wojskowych, chociaż pozostaniemy przy służbach mundurowych. Przedstawiam osobę zapewne słabo znaną w Polsce, chociaż to człowiek który miał ogromny wpływ na Europę (i nie tylko) od drugiej połowy XVII wieku. To holenderski malarz Jan van der Heyden (1637-1712), który ma ogromne zasługi na polu… pożarnictwa. Pan Jan, oprócz tego że był dobrym malarzem, był jeszcze wynalazcą. Na przełomie lat 60. i 70. XVII wieku opracował (wraz ze swoim bratem Nicolaesem), zbudował i wprowadził do produkcji nowy rodzaj pompy, którą  zainstalował na lekkim wozie strażackim. Jego wynalazkiem był też (od tej pory stosowany jako standardowy w Europie) nowoczesny 15-metrowy wąż strażacki. Pompa – której dokładną konstrukcję i działanie objęte były tajemnicą – pozwalała na pobieranie wody bezpośrednio z rzek i kanałów, długie węże zaś zwiększały mobilność strażaków i dały im szansę na lepsze zbliżenie się do źródła ognia. Na rysunku powyżej widzimy porównanie tej nowoczesnej pompy (po prawej) ze starym typem. 
Taki ‘pojazd pożarniczy’ z pompami okazał się ogromnym sukcesem. W samym Amsterdamie miasto zakupiło 70 sztuk – aczkolwiek tu mógł pomóc fakt, że od 1673 roku Jan i Nicolaes zostali mianowani szefami służby pożarniczej. Wypada jednak przyznać, że bracia brali swoją pracę na serio: zmodernizowali straż pożarną w mieście, dzieląc ją na lokalne sekcje które zajmowały się pożarami tylko w swojej okolicy. Wynalazek van der Heydena trafił także do innych krajów: Anglii, kilku państw w Niemczech, Rosji a nawet Japonii!
W 1690 roku mistrz Jan wydał książkę, w której zajął się kwestiami pożarów i ich zwalczania. Reklamował w niej oczywiście swoje wynalazki, opisują ich skuteczne działania w czasie różnych pożarów w Amsterdamie. Dla zainteresowanych, możną ją znaleźć tutaj. Niesamowity przykład
Co ciekawe, zachowały się też oryginalny wóz i pompa jego produkcji, pozwalam je sobie wrzucić poniżej (za Wiki Commons).



sobota, 25 lutego 2017

Maurycy Saski ma pomysł - jak walczyć w Polsce

Zgodnie z zapowiedzą z mojej strony na Facebooku, wracamy do Maurycego Saskiego i jego pomysłów dotyczących zabawy w wojnę. Znalazłem dość obszerny fragment mówiący o prowadzeniu walk w Polsce, wydaje mi się to bardzo interesujące. Książę - walcząc w szeregach saskiej armii swego ojca, niejakiego Augusta II [Maurycy był nieślubnym synem króla] - miał okazję walczyć z konfederatami tarnogrodzkimi, ale i ze Szwedami w czasie Wielkiej Wojny Północnej. Poniżej kilka stron z angielskiego tłumaczenia z roku 1759, czyli wydanego raptem dwa lata po francuskim oryginale. Za dużo tego, by chciało mi się bawić w tłumaczenie na język polski, ale tekst wydaje mi się relatywnie łatwy do zrozumienia, jak tylko człowiek w jaki sposób szkocki wydawca zapisywał literę 's'. Miłej lektury!













piątek, 24 lutego 2017

Malarze znani i nieznani - cz. LXVIII


Upłynął już rok od ostatniej odsłony tego cyklu, pora ją więc odkurzyć. Z tej okazji znalazłem coś bardzo przyjemnego dla oka. W latach 1587-1609 w Toskanii panował wielki książę Ferdynand I z rodu Medyceuszy. Sporo czasu, energii i pieniędzy poświęcił na walkę z Turkami, nic więc dziwnego że tak książę jak i jego następcy uczcili to w odpowiedniej formie. Florencki malarz Matteo Roselli (1578-1650) wykonał serię ilustracji przedstawiających tryumfy Ferdynanda. Przetrwały one do naszych czasów w formie grawiur wydanych przez Jacquesa Callot (1592-1635) jako część XVII-wiecznej historii Medyceuszy. 
To naprawdę przepiękna seria, ukazująca różne aspekty kampanii. Powyżej widzimy zaciąg wojsk (pies chyba jednak nie był wpisany na listę popisową) na służbę księcia.
 Przemarsz wojsk, na koniu - tyłem do widza - sam książę.
 Odpieranie ataku tureckiej jazdy.
 Przeciąganie działa na pozycję.
 Szturm na pozycje tureckie.
Szturm na tureckie forty. Książę w zbroi i kapeluszu po lewej stronie, zwraca uwagę paź trzymający jego hełm.
Zwraca uwagę różnorodne uzbrojenie oddziałów. Gros piechurów to arkebuzerzy, widzimy jednak także kilku muszkieterów. Relatywnie mało pikinierów - co ciekawe wyglądają raczej na używających półpik - mamy jednak nieco 'specjalistów' uzbrojonych w tarcze czy halabardy (aczkolwiek część z nich to pewnie oficerowie/podoficerowie). 

środa, 22 lutego 2017

Turecka służba króla Jana

[na ilustracji paź sułtański, Księga Kostiumów Ralamba 1657 rok]

Kawaler de Beaujeu opisywał nam wcześniej na  forum – w tym wpisie i jeszcze w tym – oddziały gwardii Jana III Sobieskiego. Sięgnijmy więc raz jeszcze do jego zapisków, tym razem przedstawi nam orientalnie wyglądającą służbę króla:

Jest także drobny oddział cudzoziemców na dworze króla polskiego, nie stanowiący straży[1] lecz właściwie rodzaj pokojowców. Postępują oni pieszo przy osobie monarchy, trzymają mu strzemię, gdy siada na koń, są u drzwiczek karocy lub na czele konnego oddziału, gdy król odbywa wjazdy uroczyste. Turcy nazywają ich Chater, Persowie Pahic. Służba ta właściwie napotyka się przy Sułtanach.
Król polski utrzymuje ich pewną liczbę, ubraną po turecku, obuwie do połowy nogi, spięte z tyłu lub po bokach, suknia uniesiona z jednej strony odsłania pantalony i koronkową podszewkę. Noszą oni pas szeroki, ze złotym galonem, szablę i kordelas, zwieszony na srebrnym łańcuchu, czapkę czerwoną w tył zarzuconą, ozdobioną z przodu białym piórem, wystającym wprost i wychodzącym z wyszywanego orła, umieszczone na przodzie. Trzymają oni w ręku laskę, zbrojną żeleźcami z obu stron, które połączone ze sobą, tworzą figurę orła z rozpostartymi skrzydłami.  

Miał jak widać król Jan słabość do orientalnych smaczków – Tatarzy, janczarzy przyboczni, służba na modłę turecką. Tylko mameluków brakuje...



[1] Tj. nie będący częścią gwardii. 

poniedziałek, 20 lutego 2017

By oddać honory dawnemu generałowi


W grudniu 1711 roku królowa Anna, pod wpływem kilku swoich doradców, zwolniła Johna Churchilla, 1-szego księcia Marlborough, z funkcji dowodzącego armią sprzymierzonych w Europie. Rok później borykający się w z wieloma[1] problemami Marlborough zdecydował się na dobrowolną emigrację z Anglii, udając się na kontynent, gdzie przebywał do lipca 1714 roku. W czasie jego europejskiej podróży witano go hucznie na dworach wielu sojuszniczych władców, równie podniośle fetowała go ludność w krajach niemieckojęzycznych i Zjednoczonych Prowincjach. Latem 1714 roku, już w drodze powrotnej do Anglii, książę miał okazję spotkać weteranów ze swoich dawnych regimentów. W Gandawie stacjonowały bowiem dwie brytyjskie jednostki: Royal Regiment of Ireland, który jeszcze pod nazwą regimentu Hamiltona walczył pod komendą Marlborough w wielu jego kampaniach oraz King’s Regiment (Liverpool)[2].  Obecny tam kapitan Robert Parker, oficer RRoI, miał zanotować:
Słysząc że oto książę miał przejeżdżać [przez miasto] wszyscy oficerowie z obydwu regimentów udali się bramę portową i ustawili w szpaler, by oddać mu honory i wyrazy szacunku, jaki wciąż żywiliśmy do Jego Miłości. Książę i księżna podjechali do nas konno; zatrzymali się i rozmawiali z nami o różnych rzeczach przez około pół godziny, a potem – wyraźnie zadowoleni z wyrazów szacunku które im złożyliśmy – podziękowali nam i udali się bezpośrednio przez Gandawę do Ostendy.
Jak widać nawet po tym jak książę zmuszony został zdać komendę, jego żołnierze wciąż dobrze go wspominali i nie przegapili okazji ku spotkaniu.



[1] Głównie finansowymi. 
[2] Znany także jako 8th regiment. 

niedziela, 19 lutego 2017

Tajne paliwo szwedzkich podbojów


[jakoś nie chciało mi się szukać lepszej ilustracji, więc chleb jest z obrazu XVII-wiecznego, ale raczej lepszej jakości niż ten opisany poniżej…]
Charles Ogier, człowiek o niezwykłym zmyśle obserwacji (i talencie do zapisywanie tego co widział) pojawi się w dzisiejszym wpisie z notką dotyczące diety szwedzkich żołnierzy w 1635 roku. Jego końcowa uwaga będzie bardzo celna i bez wątpienia w znacznych stopniu tłumaczy szwedzkie podboje w XVII wieku:
Ja, Avaugour i doktor teolog poszliśmy, po tylu poprzednich dniach deszczowych[1], na przechadzką do wsi i gdyśmy byli w domu ogrodnika, widzieliśmy sześciu żołnierzy szwedzkich. Spróbowaliśmy ich chleba, który zdał się nam upieczony z gliny zmieszanej z sieczką; oni suszą jego okruchy na słońcu lub ogniu, bo inaczej by go jeść nie można. Dostają ten chleb na wagę, a im wilgotniejszy i gorzej wypieczony tym więcej waży. Prócz tego dostają dziennie po 3 grosze[2], które mają wartość 18 naszych[3] denarów[4]. Dziw-że się tu teraz, czemu, pasieni takimi przysmakami, napadają tak ochoczo lepsze prowincje!





[1] Wpis z 20 lipca.
[2] (łac.) tres grossos.
[3] Tj. francuskich.
[4] (łac.) octodecim denariis. 

piątek, 17 lutego 2017

Mistrzowie rzucania siekierkami


Piechota polsko-węgierska wiele razy dawała dowody swojej odwagi i ofiarności na polach bitew. Mimo że należała do ‘ludu ognistego’, często brała jednak sprawę w swojej ręce (i szable), walcząc z przeciwnikiem twarzą w twarz. Znalazłem przepiękny opis takiego starcia z połowy sierpnia 1580 roku, w przededniu oblężenia Wielkich Łuk – jest to przy okazji bardzo interesujące źródło dotyczące uzbrojenia polskiej piechoty.
W roli głównej Wawrzyniec Wybranowski, dowodzący rotą złożoną z dwustu piechurów wybranieckich[1]. Rotmistrz zostawił swoich żołnierzy aby drwa rąbali do mostu, a sam tylko z porucznikiem swojej chorągwi odjechali na ćwierć mili oględując mosty. Tu natknęli się na trzech moskiewskich Tatarów, napastnicy jednak odskoczyli widząc że obydwaj Polacy porwali się do rusznic. To ciekawa wzmianka, wskazująca że nawet oficerowie roty posiadali długą broń palną. Szybko jednak okazało się, że nadciąga coraz więcej Tatarów. Wybranowski kazał się wycofać swojemu porucznikowi, który słabego podjezdka miał, podczas gdy sam rotmistrz postanowił osłonić odwrót.
Porucznik zdał sobie jednak sprawę, że nie da rady na tym koniu ujechać, zeskoczył z siodła i uciekł w las. Ruszyło tam za nim trzech Tatarów z szablami w dłoniach, ich zapał ostudził jednak strzał z rusznicy, więc zaprzestali pościgu. W tym samym czasie Wybranowski, ścigany przez większą grupę, naprowadzał ją na swoją chorągiew. Dojechawszy na miejsce, krzyknął na nie, aby do rusznic skoczyli. Niestety na miejscu zastał tylko ośmiu żołnierzy, reszta była zajęta rąbaniem drzewa. W obliczu szybko nadciągających Tatarów, wybrańcy tak prędko do rusznic i ognia dla rozpalenia knotów przyjść nie mogli. Nie powstrzymało to jednak bojowego zapędu polskich piechurów, kilkanaście ich wyskoczyło z siekierami, z dardami, z multanami i z czem kto mógł na prędce.
Jeden z Tatarów wysforował się przed grupę i zaatakował Wybranowskiego. Rotmistrza uratowali jednak jego żołnierze: jeden pieszy cisnął nań siekierką i ugodził go w skroń aż się z konia pochylił, potem dardą go ugodził podle pas, aż na wylot przepadła, że tudzież umarł. Kolejni Tatarzy porwali zabitego towarzysza, mocno naciskani przez Polaków, którzy też obuszkami Tatary jęli kołatać, zaczem drudzy do rusznic jęli przychodzić. Moskiewska jazda uciekła ścigana ostrzałem, tak spieszno uciekali, że strzały, czapli i jeden łuk poupuszczali. Pachołek Wybranowskiego zawiadomił  w międzyczasie polskie siły główne, z których przysłano husarię i jazdę kozacką na wsparcie. Co ciekawe, hetman Jan Zamoyski nie był zadowolony z całej sytuacji: miał pretensje do rotmistrza, że ten zapuścił się z oddziałem za daleko, nie wystawił straży po czym wybrał się na wycieczkę. Co by jednak nie mówić, opis walki jest przedni, a nasi wybrańcy zachowali się wyśmienicie.



[1] Co ciekawe, polskie źródła nazywa ich hajdukami. 

czwartek, 16 lutego 2017

Piekielny czołg z 1605 roku


Latem 1605 roku Dymitr Samozwaniec, po koronacji na cara, miał się zająć przygotowaniami do wyprawy do wojennej na Tatarów. Ważną część jego operacji logistycznych dotyczył o wyposażenia armii w liczne działa, do tego miał jakoby wynaleźć osobliwy ‘piekielny czołg’. Aleksander Hirschberg w swoim Dymitrze Samozwańcu pisał o niej jako o maszynie wojennej, chociaż byli i tacy badacze, którzy twierdzili że to rekwizyt do sztuk teatralnych. Czym by jednak nie było, opis jest bardzo ciekawy więc podam go za Hirschbergiem właśnie:

Przeciw kawaleryi nieprzyjacielskiej wymyślił osobną machinę wojenna, która miała konie jej płoszyć i w ten sposób ułatwiać rozbijanie jej szeregów. Był to rodzaj wieży ruchomej, uzbrojonej w kilka dział i nader fantastycznie pomalowanej. Wejścia jej przedstawiały się jak słonie olbrzymie, z okien, niby z czeluści piekielnych, płomień wybuchał, poniżej zaś były strzelnice, z których jakby szatani wychylali swe głowy. Wszystko to tak zręcznie było urządzone, iż lud z przerażeniem na nią spoglądał i nazywał ją potworem piekielnym.
Dymitr kazał ją na próbę z dział ostrzeliwać i uderzać na nią oddziałowi jeźdźców polskich. Doświadczenia te miały go przekonać o wielkiej użyteczności tej wynalezionej przezeń machiny wojennej.


 Dla miłośników XVII-wiecznej fantastyki, temat wręcz piekielnie interesujący…

środa, 15 lutego 2017

Ludzie waleczni i nieustraszeni


Kardynał Hipolit Aldobrandini, który w latach 1588-1589 odbył z ramienia papieskiego poselstwo do Polski, pozostawił po sobie ciekawy opis tej wizyty. Można tam znaleźć bardzo interesujący opis oddziału jazdy, spotkanego w lipcu w okolicach Krakowa:

Spotkaliśmy potem znaczny oddział jazdy tatarskiej, złożony z ludzi walecznych i nieustraszonych, i w rzeczy samej widać im było z twarzy że takimi byli. Mieli u boku szablę, na barkach zawieszone łuki i sajdaki, broń której zwyczajnie używają, gdy w rozsypce ucierają się z nieprzyjacielem. Byli z resztą przystojnie ubrani, wielu z materyą jedwabną ze skrzydłami na plecach dla straszenia koni, gdy wpadną w szeregi nieprzyjacielskie, i które im służą także za obronę od cięcia pałaszem.

Oddział ten poprzedzał dworzan królewskich i liczne poczty magnackie. Kim jednak byli owi skrzydlaci jeźdźcy? Skrzydła skonfundowały redaktorów wydających w 1864 roku relacje nuncjuszów papieskich, jeden z nich dodał bowiem przypis, że zapewne nie chodzi i o Tatarów a husarzy. Brak jednak wzmianki o kopiach, które były tak charakterystyczne dla ‘skrzydlatych jeźdźców’. To że oddział prowadził kolumnadę dworzan i pocztów prywatnych może wskazywać, że byli to królewscy Kozacy-Tatarzy, których dla okazji przybrano w skrzydła. Mógł to być też jeden z oddziałów prywatnych, których sponsor nie skąpił pieniędzy na barwne ozdoby. Wizerunki lekkich jeźdźców ze skrzydłami znamy przecież chociażby z holenderskiej relacji z 1627 roku. Tak czy inaczej, chorągiew na pewno zrobiła wrażenie...  

poniedziałek, 13 lutego 2017

Wojacy księcia Jerzego


Kolejny okruch źródłowych dotyczący armii siedmiogrodzkiej – obok mołdawskiej i wołoskiej to właśnie o niej najtrudniej o dokładniejsze informacje. Znalazłem jednak ciekawy zapis z polskiego poselstwa, które wiosną 1644 roku odwiedziło księcia Jerzego I Rakoczego w czasie jego kampanii przeciw wojskom cesarskim.
Przytym WM. M. oznajmuję robur et potentiam[1] wojska jego, że ma circiter dwadzieścia tysięcy Siedmiogrodzian, Multanów i Wołochów oprócz Sabatów[2]. W tejże liczbie wojska piechoty niemieckiej na szesnaście set, ale raczej turba, non exercitus[3]; nullus tam ordo, nulla disciplina[4], sami się wojują et in praedam wszystko obracają[5]. Pieniężnych[6] tylko powiadają sześć tysięcy, wszyscy bo ex debito[7] służą. Broń jego katanów szabla albo drzewko albo pistolet albo czekan, bo setnego armatum we wszytek taki rynsztunek widziałem. (…) Dział miał pod Koszycami z sobą szesnaście w ladajakim porządku, pod Potokiem[8] powiadają że ich ma dwadzieścia oprócz które tam są in praesidiis[9].


[1] Siłę i potęgę.
[2] Prawdopodobnie chodzi o Szeklerów.
[3] Banda/motłoch, bez wyszkolenia.
[4] Bez porządku, bez dyscypliny.
[5] Wszystko plądrują.
[6] Wojsk zaciężnych.
[7] Na kredyt.
[8] Miejscowość Patak nad rzeką Latorczą.
[9] W składzie garnizonu. 

czwartek, 9 lutego 2017

Konkurs blogowy


Na fanpage'u mojego bloga na Facebooku (a co, założyłem sobie, jak szaleć to szaleć...) ogłosiłem właśnie konkurs. Pytań ledwie pięć, a można wygrać książkę-niespodziankę od Wydawnictwa Napoleon V, więc warto brać udział! Zachęcam do spróbowania swoich sił!

środa, 8 lutego 2017

Halabardnicy zwani także drabantami


Wspomniany już kiedyś na blogu opat Ruggieri pozostawił nam bardzo ciekawy opis dotyczący gwardii nadwornej Zygmunta Augusta.  Aż dziw bierze, że tego wcześniej nie zamieściłem, pora więc naprawić to niedopatrzenie:
Jest prócz tego[1]dwiestu żołnierzów płatnych po cztery złote na kwartał do pilnowania wozów królewskich, których bez liku, bo król ma zwyczaj wozić ze sobą swe klejnoty, suknie i mnóstwo innych rzeczy. Za straż przyboczną ma stu pięćdziesięciu halabardników zwanych także drabantami, a mają [żołdu] złoty na tydzień, a oprócz tego 20 [złotych] na rok, odziewani są dwa razy w do roku, w drodze towarzysząc królowi biorą konie ze stajni królewskiej, nawet dają im buty i ostrogi.
To ‘podragonienie’ drabantów będzie się zdarzało i później, do tego stopnia że Zygmunt III i Władysław IV będą mieli swoich rajtarów-drabantów. Co ciekawe, zachował się wizerunek halabardników Zygmunta Augusta: widzimy ich w lewym dolnym rogu ryciny z 1570 roku.



[1] Wstępna część opisu, która pomijam, dotyczy dworzan i paziów. 

wtorek, 7 lutego 2017

Bang bang there goes your heart


Dzisiejszy wpis krótki, a historia smutna i krwawa. Pan którego portret widzimy powyżej to Louis de Bourbon[1], hrabia Soissons, urodzony w 1604 roku. Młody człowiek był niezwykle ambitny, do tego nienawidził (do bólu) de facto rządzącego Francją kardynała Richelieu. W 1636 roku zawiązał nawet ze swoim kuzynem – Gastonem de Bourbon, księciem Orleanu – spisek na życie kardynała, pomysł jednak spalił na panewce. Młody Burbon jednak się nie poddawał, w 1641 roku przy wsparciu księcia de Bouillon i wojsk hiszpańskich stanął do otwartej rewolty. 6 lipca tegoż roku rebelianci zostali jednak rozbici w bitwie pod Marfee, a sam Louis poległ na placu boju.
To właśnie okoliczności jego śmierci są dosyć zagadkowe i to o nich chciałem wspomnieć. Według jednej wersji zabił go – i to już po bitwie – jeden z jego oficerów, opłacony przez kardynała Richelieu. Nazwisko tego zdrajcy-skrytobójcy jednak się nie zachowało. Druga wersja jest o wiele bardziej interesująca i zadziwiająca. Otóż według niej hrabia… przypadkowo sam się zastrzelił (sic!). Nabitym pistoletem miał bowiem podnosić zasłonę hełmu (co wskazywałoby, że stanął do bitwy w zbroi kirasjerskiej, jak na rycinie poniżej), kiedy to pistolet wystrzelił i kula zabiła go na miejscu. Przyznaję, że jeżeli chodzi o  zgony na XVII-wiecznych polach bitwy ten przypadek jest zaiste zadziwiający…



[1] Tak, wiem, w języku polskim zwykło się pisać Ludwik Burbon, ale oryginał brzmi znacznie lepiej. 

niedziela, 5 lutego 2017

Bij się ze mną, bo ja cały brat, nie braciszek!


Opis wyprawy poselskiej Wojciecha Miaskowskiego na dwór sułtański w 1640 roku to wspaniałe źródło różnych informacji, dotyczących zresztą nie tylko hospodarstwa i państwa tureckiego. Zbigniew Lubieniecki w swoim diariuszu przedstawia bowiem dużo anegdot, prezentując poglądy polskiego szlachcica podróżującego po raz pierwszy do orientalnego kraju. Nie mogło tam zabraknąć nawet sprzeczek i burd. Oto krewka natura panów braci dała znać o sobie w okolicy Kamieńca Podolskiego, u kresu podróży powrotnej, do tego przy spotkaniu z oddziałem polskiego wojska. Oddajmy głos samemu autorowi relacji:
Niejaki P. Opolski, chorąży[1] P. Potockiego[2], wojewody bracławskiego, powadził się z P. Kosakowskim, towarzyszem naszym, strony gospody. P. Kosakowski dał mu pięścią w gębę, aż pod konie wpadł, bo też pijany beł. Wziąwszy odszedł. Potym towarzystwo tego chorążego zeszło się – kupa wielka, bij! Zabij! na P. Kosakowskiego. A nas też kilkanaście przy P. Kosakowskim beło, mają in animo[3] do gar(d)ła nie odstępować go, aż niejaki P. Zbigniew Borysławski ukoił to wszystko. Beł tam jeden taki, że gdy mu z kompaniej mojej rzekł jeden: „Mój braciszku”, on zaraz „By cię zabito, taki matki synu! Bij się ze mną, bo ja cały brat, nie braciszek!”
Jak widać wszystko rozeszło się „po kościach”, nie mamy tu typowego dla Paska czy Poczobuta Odlanickiego siekania się szablami. Być może zaważył na tym fakt, że Kosakowski należał do świty posła i to nieco uspokoiło bojowe nastroje?



[1] Zapewne z kwarcianej chorągwi husarii.
[2] Chodzi o Mikołaja Potockiego, hetmana polnego koronnego.
[3] (łac.) W zamiarze.