wtorek, 28 marca 2017

Nowy konkurs na FB


Zapraszam na FBkowego fanpage'a, na którym zamieściłem właśnie nowy konkurs. Sponsorowany przez Wargamera, do wygrania niezwykle zacny zestaw husarii do OiM. Pytania banalne, czasu sporo, nic tylko brać udział...


niedziela, 26 marca 2017

Kadrinazi radzi i odradza - cz. XII


Dawno nie było na blogu żadnych recenzji, zdarzyła się jednak dobra okazja by napisać kilka słów. Wydawnictwo Osprey opublikowało właśnie tom numer 510 z serii ‘Men-at-Arms’, zatytułowany Dutch Armies of the 80 Years’ War 1568-1648 (1). Infantry. Autorem tekstu jest Bouko de Groot, kolorowe plansze namalował tandem ojciec-syn Gerry i Sam Embleton. Jak sama nazwa wskazuje, w tomiku tym przyjrzymy się piechocie armii Zjednoczonych Prowincji, czeka nas jeszcze drugi tom gdzie do jednego wora zostały wrzucone jazda, artyleria i saperzy[1].
Najpierw zajmę się omówieniem struktury pracy, potem poświęcę kilka słów na omówienie kolorowych plansz, żeby na koniec zająć się uwagami ogólnymi.
Pierwszych kilka stron to wprowadzenie, omawiające przyczyny i początek rewolty w Niderlandach. Wszystko to zwieńczone dwustronicowym kalendarium i koszmarną mapą – o czym nieco więcej napiszę poniżej.
Trzy główne rozdziały mają z grubsza podobną strukturę. Autor podzielił wojnę na trzy okresy:
- wojnę domową 1568-87
- wojnę o niepodległość 1588-1620
- wojnę koalicyjną 1621-1648
Podrozdziały zajmują się kwestią organizacji, wyposażenia i taktyki piechoty Zjednoczonych Prowincji. Kolejny rozdział poświęca kilka stron na omówienie straży miejskiej, milicji, oddziałów wysłanych na pomoc sojusznikom (np. Szwecji), a wreszcie działaniom w Brazylii i Angoli.
Bardzo ciekawe jest zestawienie ze stron 41-42: możemy tam znaleźć wszystkie regimenty piechoty (krajowe jak i najemne), które służyły w armii ZP dłużej niż pięć lat. W przypadku każdej z tych jednostek mamy podanego dowódcę[2], okres w którym dowodził wraz z ewentualną informacją o śmierci na placu boju.
Kolorowe plansze to typowe dla Ospreya 8 kart:
- 6 z nich przedstawia żołnierzy, po 3 na każdej (3 wojaków z okresu wojny domowej, 6 z wojny o niepodległość, 6 z wojny koalicyjnej, 3 z kolonii)
- na pozostałych dwóch planszach znajdziemy łącznie 18 sztandarów, wszystkie zidentyfikowane i opisane jako należące do danej kompanii.
Opisy plansz z żołnierzami to dobre uzupełnienie tekstu z głównych rozdziałów, ukazujące podstawowe elementy składowe niderlandzkich kompanii piechoty. Bez wątpienia najciekawsze to verrejager czyli lekki piechur wyposażony w tyczkę (widzimy go na okładce książki). Ten element wyposażenia pozwalał o wiele łatwiej poruszać się po niderlandzkich polderach, rowach i innych jakże przyjemnych elementach terenu. Zaopatrzony dodatkowo w grot, w czasie rajdów i zasadzek „małej wojny” stanowił tak skuteczną broń, że miały go zaadoptować nawet niektóre jednostki hiszpańskie.
Rysunki duetu Embleton są miłe dla oka, według mnie o niebo lepsze niż szkarady z Ospreyów o armii cesarskiej.
W rozdziałach „głównych” p. de Groot opisuje jak zmieniała się organizacja i taktyka piechoty niderlandzkiej, prowadząc nas przez ewolucję która doprowadziła do powstania niderlandzkiej szkoły wojennej. Przy lekturze pomagają diagramy, ukazujące szyki piechoty; do tego typowe dla Ospreya fragmenty rycin z epoki i zdjęcia broni i ekwipunku. Wszystko to oczywiście ograniczone przez format pracy, stąd też niektóre opisy podane są dość skrótowo, jednak w spójny sposób. Udało mu się też przemycić kilka bardzo ciekawych i mniej znanych faktów, jak np. wzmiankę o kompanii szwajcarskiej kapitana Walsdorffera, która w 1622 roku miała odeprzeć jeden ze szturmów na Bergen op Zoom – wszyscy jej żołnierze mieli być w tym starciu wyposażeni w dwuręczne miecze. Tego typu wstawki zdecydowanie umilają lekturę.
W tej beczce całkiem smacznego miodu jest jednak i trochę dziegciu. Tak autor jak i redaktor przysnęli już na stronie 4, z której dowiadujemy się, że Karol V podzielił swoje państwo między swoich synów: Ferdynanda i Filipa. Problem jest oczywiście taki, że Ferdynand był jego bratem, a nie synem…
Wspomniałem wcześniej o koszmarnej mapie. Jak dla mnie jest to totalnie nieporozumienie. Każda bitwa wspomniana w kalendarium oznaczona jest numerem (od 01 do 125), a dodatkowo kwadratem na siatce która naniesiona jest na mapę (między A1-A5 a E1-E5). Do tego kilkadziesiąt miast opisanych jest na mapie za pomocą dwuliterowego skrótu. Sprawia to wszystko cholernie chaotyczne wrażenie i przyprawia o ból głowy. Co gorsza, autor ma irytującą manierę, że kiedy w tekście wspomina jakąś bitwę (najczęściej w nawiasie) to nie podaje jej daty rocznej – i szukaj tu teraz w tym z czapy wziętym kalendarium. 
Nie tyle może zarzut, co uwaga: w tekście nie ma w ogóle cytatów ze źródeł z epoki. A przecież aż się prosiło o kilka wzmianek z licznych zapisów które pozostawili po sobie uczestnicy walk. Nie wiem czy to po prostu kwestia ograniczonej objętości tomiku? Wydaje mi się, że gdyby niniejszą pozycję rozbić na dwa 48-stronnicowe tomy, autor mógłby ‘rozłożyć skrzydła’ i  rozwinąć nieco pewne wątki.
Końcowa ocena [według rankingu: trzeba mieć – można mieć – lepiej odpuścić  - zdecydowanie unikać]  to mimo wszystko trzeba mieć dla fanów armii ZP, ewentualnie można mieć jeżeli ktoś generalnie interesuje się XVII-wieczną wojskowością. Mimo pewnych błędów i niedociągnięć[3] jest to –oczywiście według mojej oceny – ciekawa pozycja, z którą warto się zapoznać.





[1] Jak ja nie lubię tego podziału…
[2] Niestety tylko z nazwiska, bez imienia czy chociażby inicjału.
[3] Oraz tej cholernej mapy!

sobota, 25 marca 2017

Wtem jakby się otworzyły bramy Piekła!


20 sierpnia 1648 roku armia francuska dowodzona przez Kondeusza pokonała pod Lens Hiszpanów arcyksięcia Leopolda Wilhelma. W starciu tym ważną rolę odegrała kawaleria z obydwu stron. Zachowało się kilka bardzo ciekawych źródeł opisujących bitwę, poniżej interesujący przykład potyczki kawalerii właśnie. Dobrze pokazuje różnice w taktyce i agresywności walczących stron.  Jak zanotował francuski uczestnik bitwy:
Książę Salm podjechał kłusem na czele pierwszej linii [złożonej z] Walonów i Lotaryńczyków przeciw pierwszej linii Kondeusza, która zbliżyła się  z wolna by stawić mu czoła. Dwie linie stanęły naprzeciw siebie, koń w konia, pistolet w pistolet i pozostały w takiej pozycji przez dłuższy czas, czekając która strona wystrzeli jako pierwsza [a] żadna ze stron się nie ugięła.
Nieprzyjaciel [tj. Hiszpanie] okazał się bardziej niecierpliwy i otworzył ogień: wtem jakby się otworzyły bramy Piekła! Wszyscy nasi oficerowie w pierwszych szeregach zginęli, zostali ranni lub utracili konie. Kondeusz dał sygnał byśmy otworzyli ogień, po czym, z uniesionym pałaszem [ruszył] na czele regimentu Gassiona[1], miażdżąc skwadron [hiszpański] stawiający im czoła. Jego [pozostałe] sześć skwadronów szybko poszło śladem,  gwałtownie atakując pierwszą linię wroga, tak że ta została [szybko] pokonana.  




[1] Regiment jazdy niemieckiej w służbie francuskiej. 

niedziela, 19 marca 2017

Shangri-La ukryte w polskich lasach


[fotka jak zwykle w przypadku tematów o chłopach zagrabiona z Facebookowej strony 'Projektu Chłop']
Wracamy do pamiętnika pana Jana Floriana Drobysza Tuszyńskiego, tym razem będziemy mu towarzyszyć na leżach zimowych z przełomu 1674 i 1675 roku. Chorągiew w której służył dostała kwatery w miejscowościach Supronów i Miedziaków[1], które określił jako potężne dwie wsi, w lasach między Winnicą i Chmielnikiem.  Opis owych miejsc jest bardzo ciekawy, miały one bowiem bez żadnego szwanku przetrwać poprzednie najazdy tatarskie, stanowiąc teraz idealne kwatery dla żołnierzy:
(…) gdzieśmy w dostatku zbóż, sian i wszelkich żywności tak wielką obfitość mieli, prawie nad wszystko wojsko. Ten zaś Supronów i Miziaków w tak się lasach zarąbali, że wały z drzewa porobili, ulice, przecznice, ryteraty[2]. Przez kilkadziesiąt lat tak to pozarastało, gdyby trzech chanów z takiemi wojskami jak ten jeden jest przyszło, toby ich tam nie dobyli. Lasy okrutnie na kilka mil wielkie, a w pośrodku lasów pola do siana powyrabiali; młyny, sadzawki, winnice, browary, pasieki, mają nadto sady kosztowne i wielkie, różnych rodzajów owoców znajdzie tam i tak chłop rok do roku z lasa może nie wychodzić, bo ma wielką obfitość wszystkiego do pożywienia. Nadto było owiec, bydeł stad niezliczona rzecz. Tam mają kosztownie pobudowane cerkwie, monastyry. Czasem orda zimuje w polach koło tych lasów, przez kilka niedziel kryjąc się po dołach, czatując na chłopów, ale im nigdy nic nie uczynią.





[1] Którego nazwę autor pamiętnika podaje jako Miziaków.
[2] Barykady, przeszkody. 

wtorek, 14 marca 2017

Węgrowie przysięgą to potwierdzali


W XVII-wiecznych armiach religia odgrywała niezwykle ważną rolę. Od haseł przed bitwą, przez zawołania bojowe, po wizerunki na sztandarach: towarzyszyła żołnierzom w niemal każdym aspekcie ich życia. Nic więc dziwnego, że zawsze wysoko ceniono sobie boskie wsparcie i błogosławieństwo przed bitwą. Podawałem już na blogu przykłady dobrych „wróżb” przed bitewnych, dzisiaj z takiej właśnie kategorii epizod który miał miejsce miesiąc przed bitwą pod Beresteczkiem. Tak oto opisał go Stanisław Oświęcim:
Nocy przeszłej różne nad obozem widziane były spectacula. Rotmistrz X. Kanclerzów i z piechotą na warcie będąc, widział w jednę stronę Króla, w obłokach na tronie złotym siedzącego; z jednę stronę onego anioł trzymał koronę, a z drugą stronę drugi anioł stał z mieczem nad głową jego. Opodal od tego widzieli znowu w obłoku błękitnym ogród zielony, barzo piękny, we środku którego napisane były wielkiemi złotemi literami te słowa: Salvator mundi, które Węgrowie z tej piechoty, po łacinie umiejący, że realiter czytali, przysięgą tego potwierdzali.

Cuda zaiste, cuda. Trochę strach się bać, jakim to trunkiem musiała się raczyć owa piechota stojąca na straży…

sobota, 11 marca 2017

Kozaccy mistrzowie małej wojny


Korzystając że w moje ręce wpadło dzisiaj najnowsze wydanie Pamiętników wojny moskiewskiej Reinholda Heidensteina (wielkie dzięki Michale!) pozwolę sobie coś z tego wynotować. Nasz kronikarz pozostawił oto piękny opisów Kozaków dońskich (aczkolwiek mogą to też być kozacy grodowi – nie jest to do końca jasne) którzy mieli u boku armii moskiewskiej bronić Pskowa przed wojskami Batorego:
Mieli oni swoim zwyczajem urywać rozproszone oddziałki i polować na zdobycz. Bez zbroi, tylko w szaty na słotę i zimno jako tako odziani, z szablą i spisą, po większej jednak części rusznic już używając, są oni jedyni do tego rodzaju wojny. Drobny oddziałek obskoczyć, urwać, przeprawę, okolicę, położenie nieprzyjaciele zbadać, rzeki w czółnach albo na kłodach przebywać, przez lasy wreszcie choćby najgęstsze i okolice bezdrożne się przedzierać – oto właściwy ich żywioł, a usposabia ich do tego lekkie uzbrojenie, wytrzymałość na trudy, głód i pragnienie, a osobliwie niesłychana w tym kierunku nabyta wprawa. Pod tym względem żadne inne wojsko z nimi się mierzyć nie może.

Zaiste rzadka to laurka wystawiona przeciwnikowi. Takie mistrzostwo „małej wojny” faktycznie wskazywałoby że chodzi o Dońców, którzy odznaczali się w tym podobną wprawą jak Zaporożcy. Co prawda spotkałem się z interpretacją, że mogą to być kozacy grodowi, w świetle powyższego opisu wydaje mi się to jednak mniej prawdopodobne. 

piątek, 10 marca 2017

Maurycy Saski ma pomysł - legio invicta!


Maurycy Saski miłością szczerą kochał starożytną armię rzymską, stawiając jej organizację za wzór cnót wszelakich. Nic więc dziwnego, że gdy spisywał swoje gorączkowe[1] Reveries… nie mogło tam zabraknąć odwołania do armii która podbiła ogromną część znanego świata. Oto fragment jego pomysłów dotyczących nowego typu regimentów i brygad:
Wedle mego systemu, piechota winna być podzielona na legiony, każdy składający się z czterech regimentów, z kolei każdy z nich składać się winien z czterech centurii; każdy regiment ma posiadać dodatkową pół-centurię lekkiej piechoty i pół-centurię jazdy.
(…) Centurie, zarówno piesze jak i konne, winny się składać z dziesięciu kompani, każda z nich zaś z piętnastu ludzi (…) W czasie pokoju kompanie te winny się składać jedynie z sierżanta, kaprala i pięciu weteranów; kiedy rozpoczynają się przygotowania do spodziewanej wojny,  które jeszcze jednak nie wybuchła, [do kompanii] należy dołączyć kolejnych pięciu ludzi a dziesięciu jeżeli winniśmy mieć pełen [wojenny] stan [liczbowy], zwiększając siłę legionu o 1600 [ludzi]. Pięciu weteranów na kompanię to nasza rezerwa z której możemy czerpać czasem oficerów i podoficerów, dzięki czemu unikniemy zaciągania takowych spośród ludzi których nigdy nie służyli w armii.
Organizacja centurii na stopie wojennej miała wyglądać następująco:
- centurion
- porucznik
- 4 podporuczników
- chorąży
- sierżant-szef[2]
- furier
- zbrojmistrz
- fajfer
- 3 doboszy
- 170 ludzi tworzących 10 kompanii (każda złożona z sierżanta, kaprala i 15 ludzi)
Łącznie centuria miała mieć 184 ludzi.
Pół-centurie lekkiej piechoty i jazdy miały mieć kompanie nie większe niż 10-osobowe (włącznie z sierżantem i kapralem), składać się miały bowiem z żołnierzy wybranych z regimentów.
Regiment składać się ma z czterech centurii, czyli łącznie 736 ludzi; pół-centurii lekkiej piechoty, która włącznie z oficerami i podoficerami ma mieć 70 ludzi; pół-centuria jazdy także 70 ludzi.
Sztab regimentu to:
- pułkownik
- podpułkownik
- major
- adiutanta
- tamburmajora
- chirurga
Łącznie regiment to 882 ludzi.
Z kolei legion miał się składać z:
- czterech regimentów
- generała legionu
- majora legionu
- 2 inżynierów/saperów
- kwatermistrza
- skarbnika
- kapelana
- sierżanta-szefa
- kotlarza
- chorążego
- mistrza taboru
- profosa
- marshal-mana[3]
- kata
- 10 cieśli
- 10 rzemieślników różnego rodzaju
- 20 sług zajmujących się 10 wozami
- 2 dział 2-funtowych
2 pontonów
Kolejne pomysły Maurycego wkrótce…



[1] Ha, żarcik, żarcik, wężykiem wężykiem!
[2] Sergeant-major, który chyba nie ma polskiego odpowiednika? Chodzi o najwyższego rangą podoficera regimentu.
[3] Co za licho? Ktoś od szykowania legionu na polu bitwy? 

środa, 8 marca 2017

A ten pan miał taki zwyczaj...


W pamiętniku Jana Floriana Drobysza Tuszyńskiego znalazłem zapis dotyczący dosyć unikalnej kary stosowanej przez jednego z oficerów polskich – ot idealne na krótki wpis. Gabriel Silnicki, rotmistrz własnej chorągwi pancernej a także porucznik chorągwi husarskiej Dymitra Wiśniowieckiego[1], jesienią 1674 roku miał poprowadzić podjazd wojsk koronnych pod Kamieniec. Nie zdziałano tam wiele, jak wspomina rozżalony Drobysz Tuszyński małośmy tam ci sprawili, oprócz kilkaset bydła zajęła czeladź, z którego mało co się dostało na chorągwie, starszyna [większość] zabrała. Pamiętnikarz postanowił więc chyba wbić szpilę dowódcy swojego podjazdu, bo dalej tak oto opisał jego zachowanie:
A ten pan Silnicki miał taki zwyczaj, kiedy pachołcy na bandoletach ognia krzesali do tytoniu, a że który z nich w tym nieostrożnie strzelił, to go kazał za nogi uwiązać u ogona końskiego i pomiędzy wojskiem włóczyć na wznak położywszy.
Nader ostra to kara, ale też pamiętać trzeba, że podjazd zawędrował na terytorium zajęte przez Turków i takie nieostrożne zachowania mogły łatwo zwrócić uwagę przeciwnika. Pan Jan Florian ma dużo takich ciekawostek, muszę chyba częściej coś z jego pamiętnika wynotowywać.



[1] W tym okresie hetmana polnego koronnego. 

poniedziałek, 6 marca 2017

Z zajadłością z jaką psy jelenia ścigają


Marzec zaczniemy od sceny żywcem wyjętej z horroru. Miejsce: Moskwa, czas: druga połowa stycznia 1606 roku. 18 stycznia doszło do próby zamachu na cara Dymitra Samozwańca, atak jednak udaremniono a śledztwo (przeprowadzone za pomocą tortur) wykazało, że nawet wśród moskiewskich strzelców ze straży carskiej znajdują się spiskowcy. Siedmiu prowodyrów uwięziono, po czym Dymitr zwołał wszystkich strzelców na apel na Kremlu. Wygłosił do nich długi apel, twierdząc że to on jest prawowitym i prawdziwym władcą, wyzywając spiskowców od nikczemników. Strzelcy mieli zapewniać go o swojej wierności, prosząc go o wyjawienie kto jest jego przeciwnikiem i kto czyha na jego życie. Kiedy nastrój wśród żołnierzy był już odpowiedni, sam car zszedł ze sceny a przed strzelcami postawiono siedmiu spiskowców. Zachował się nader obrazowy opis tej egzekucji (nie czytajcie przy jedzeniu…):

Stało się to w sposób tak straszliwy, iż nikt nie uwierzyłby temu opowiadaniu. Ponieważ cały ten tłum nie miał ani broni ani lasek, przeto rzuciwszy się na swe ofiary, rękami rozrywał je na drobne kawałki. Po tej walce, strzelcy tak dalece krwią byli zbroczeni, jakby w rzeźni woły zabijali. Byli pomiędzy nimi i tacy, którzy z zajadłością z jaką psy jelenia ścigają, zębami kawałki ciała wyrywali. Jeden z nich do tego stopnia posuwał swą zaciekłość, iż oderwał ucho jednej z ofiar i dopóty trzymał je w zębach, dopóki go zupełnie nie pogryzł. Lwy zgłodniałe nie srożyłyby się tak nad bezbronnymi jagniętami jak ci ludzie pastwili się nad swoimi bliźnimi. Po dopełnieniu tej okropnej egzekucji, zawołali:
- Oby, jak ci zdrajcy, poginęli wszyscy wrogowie Hosudara!


Dymitr zapewne nie przypuszczał, że już za kilka miesięcy i jego czeka śmierć z rąk tłumu…