czwartek, 28 marca 2019

Zakochany misiek



Były już na blogu różne historie o niedźwiedziach, ale takiej grubej jeszcze nie… Karol Ogier i kolejna powiastka z czasu jego pobytu w Gdańsku:
Usłyszałem od jej męża coś więcej o tym, co dotyczy polowania na niedźwiedzie. Opowiadał, że łapy niedźwiedzie uchodzą za przysmak na stołach magnatów i że je zwyczajnie podają przy biesiadach z wyszukanymi potrawami. Zdarza się nieraz, że niedźwiedzie zapłoną miłością do niewiast i bardzo niedawno w Gdańsku oswojony niedźwiedź zgwałcił pewną służebnicę. Ta rozmowa o niedźwiedziach stąd poszła, że w tych dniach niedźwiedź podczas polowania omal nie zabił księcia Radziwiłła, a człeka, który go z tej obieży uwolnił, okropnie straszny potwór pokaleczył. Był ci na tym polowaniu i sam król. Na Litwie chwyta się żywe niedźwiedzie przy pomocy wieśniaków, którzy na zaplątane w sieci niedźwiedzie uderzają z widłami, chwytają je i związane wiodą do miast na widowiska takie jak na przykład , jak gdy niedźwiedzie z bykami albo psami muszą walczyć. Odbywa się to często w Królewcu.
A jako ilustracja nader krwawe ‘Polowanie na niedźwiedzia’ autorstwa Paulusa Pottera z 1649 roku. Oczywiście z moich ukochanych zbiorów Rijksmuseum.

niedziela, 24 marca 2019

Wesoła kompania pana Franciszka



W sierpniu 1657 roku Franciszek Medeksza wyruszył do Moskwy z poselstwem do cara. Już kilka razy na blogu cytowałem fragmenty jego zapisków, tym razem coś z początku jego podróży. W połowie sierpnia pan Franciszek zawitał do Kiejdan, gdzie przygotował się do wyprawy, dla mnie ochędóstwo poszyto, czeladź przyodziano a drugą na tę okazyją zasiągniono i wozy z żywnością z folwarku naśpiżowano. 27 sierpnia jego ‘konwój’ trafił do Łohojska, gdzie dowodzący załogą kapitan moskiewski dokonał inspekcji całej grupy. Medeksza pozostawił nam spis towarzyszącej mu czeladzi, który pozwolę sobie zacytować – bo to nader ciekawy przykład ukazujący strukturę grupy towarzyszącej posłowi w jego podróży.



środa, 20 marca 2019

Szyderstwa i żartów było co nie miara bez litości



Epilog do bitwy byczyńskiej z 1588 roku: biada zwyciężonym czyli smutne losy samego miasta Byczyna i jego mieszkańców. 27 stycznia oddziały Zamoyskiego, złupiły i (wbrew rozkazom kanclerza) spaliły miasto, porywając mieszkańców dla okupu. Tak oto przedstawił owo wydarzenie niemiecki kronikarz:
Dnia 27 stycznia we środę rzeczy Królewskie[1] z Kościoła Byczyńskiego zawieziono do obozu [polskiego], a miasteczko oddano na łup rozpustnemu woysku, Polakom, Kozakom, Tatarom, Węgrom. Ci hurmem wpadli do miasta, iak potok szumney wody. Bramy i furtki obedwie za ciasne im były i nie chciało im się czekać, więc nie tylko przez bramy iak pszczoły do ula gromadami wciskali się do miasta, ale przełazili drudzy przez mury po drabinach i tak spieszyli na łupież. W okamgnieniu były ulice, domy, izby, komnaty, piwnice i staynie i wszystkie kąty pełne żołnierstwa, a ci żołnierze porozbijali skrzynie i kufry i rabowali wszystko, co się komu dostało, chwytano i ludzi, trzęsiono ich i obmacywano wszędzie. Szyderstwa i żartów było co nie miara bez litości. Groźby i przekleństwa, bicie niemiłosierne, palenie świecami, przystawianie szabel do gardła, do piersi wiązanie ludzi powrozami były to czynności pospolite owego dnia. Naycelnieysi mieszczanie w własnych domach byli powiązani i niemiłosiernie bici, żeby wyznawali, gdzie skarby. Targano ich za włosy, rozciągano na drabiny i wieszano, żeby się przyznawali do skarbów.
Swoją drogą Byczyna miała pecha do walczących w jej okolicach wojaków. Wszak w lipcu 1627 roku odbudowane miasto zostało splądrowane przez ex-duńskich najemników Mitzlaffa, po tym jak pobili oni nieopodal Byczyny regiment księcia Adolfa Holsztyńskiego, maszerujący do Prus.


[1] Chodzi o arcyksięcia Maksymiliana.

sobota, 16 marca 2019

Rotę niemal wszystką znieśli



Kolejna drobina źródłowa do zbioru informacji o sztandarach polskich zdobytych przez Szwedów.  Oto na początku stycznia 1629 roku szwedzki podjazd miał znieść polską czatę pilnującą traktu do Brodnicy:
(…) napadli na chorągiew p. Slakowskiego, kozacką, na szlaku brodnickim nieostrożnie leżącą. Rotę niemal wszystką znieśli, chorągiew wzięli, Brodnicę jednak ratować nie mogli, obawiając się drugich naszych rot, które na szlaku stały.
Pechową jednostką była 100-konna chorągiew kozacka Andrzeja Śladkowskiego, wchodząca w skład pułku Marcina Kazanowskiego. Co ciekawe, oddział ten – według zeznań jeńców – miał niedługo potem brać udział w bitwie pod Górznem.

środa, 13 marca 2019

Zmarznięty ale fartowny



Znów lądujemy pod Pskowem, zimą z 1581 na 1582 roku. Mróz taki że nie idzie wytrzymać, daje się we znaki zarówno oblegającym jak i obleganym. Towarzysz z chorągwi kozackiej Bazylego (Wasyla) Żórawińskiego, stojący nocą na warcie, taką oto miał tragikomiczną przygodę:
Kiedy już z zimna prawie cały zdrętwiał, a koń się nagle, jak zwykle na zimno, silnie otrzepał, nasz towarzysz, już mało żyw, nie mogąc się na koniu utrzymać, runął na ziemię. Noga jednak została w strzemieniu, a koń w pędzie zawlókł go aż prawie pod same bramy miejskie. Szlachcic, nie mogąc sobie dać, rady, zaczął głośno wołać ratunku. Natychmiast posyła mu Zamoyski pomoc, polecając wszakże wysłanym żołnierzom, żeby się na oślep nie rzucali w niebezpieczeństwo. Załoga, która wyległa na mury, myśląc że to fortel, odpowiedziała śmiechem, wołając, że tych zdrad i forteli już mają dosyć i więcej się na taką podrywkę nie złapią. W ten sposób został od naszych uratowany.
Upiekło się kozackiemu towarzyszowi, jak widać moskiewscy żołnierze, sądząc że to kolejna próba wywabienia ich z murów, zignorowali jego przygodę.

wtorek, 12 marca 2019

A król kontentować się musiał zdechłym



W poszukiwaniu egzotycznych zwierząt które w XVII wieku trafiały do Polski, zawitamy do Amsterdamu, w 1678 roku. W tym czasie rezydentem króla Jana III w mieście był niejaki Mollo, człowiek godny wielce i kochający Polaków, którym wszelką czynił obserwancyą, i jako mógł, drugich supplementował. Wysłał on do Gdańska transport różnego ptactwa indyjskiego a także niezwykłą rzadkość – krokodyla żywego. Ten ostatni nie należał do najtańszych, miał bowiem kosztować talerów bitych dwa tysiące. Transport dotarł do bezpiecznie do Gdańska, tu niestety doszło do nieprzyjemnego wydarzenia. Tam Polacy, nieuważni drażnili się z nim, i uderzył go jeden w głowę. Zaraz na miejscu został – w żelaznej klatce; a już nie mały był. I tak pieniądze daremne! A król kontentować się musiał zdechłym – z wielką swoją żałością.

poniedziałek, 11 marca 2019

Żołnierz jest harpią i tyranem nieubłaganym



Nowy tydzień zaczniemy od surowej połajanki, a któż lepiej się od tego nadaje od Szymona Starowolskiego? Sięgamy po Reformacye obyczajów polskich… Wyjątek z rozdziału XVI, czyli O zdzierstwie, które do ostatniej zguby przywodzi Polskę. Dostanie się żołnierzom, zresztą nie pierwszy już raz Starowolski ruga obrońców ojczyzny.





środa, 6 marca 2019

Z gdańskiej księgi horroru - odsłona trzecia



Po dwuletniej przerwie (urok bloga…) wracamy do opowieści z dreszczykiem, które Jan Zierenberg przekazał Charlesowi Ogierowi. Wcześniej na blogu można było znaleźć odsłonę pierwszą i drugą, trzecia zabiera nas do Laponii, znanej kolebki skandynawskiej magii:

Antoni Meidel, Inflantczyk, admirał szwedzki za króla Jana, ojca Zygmunta, wędrując przez Laponię z jednym sługą i z psem, a nie znalazłszy pewnego dnia nic do jadła ni do napitku, natrafił wreszcie na chatę jakieś staruchy, wdowy. Kiedy zażądał od niej jedzenia, utrzymywała, że nie ma ani chleba ani nic do położenia na ząb. Przecież gdy niewiasta z izby wyszła, on, szperając wszędy, dołapał na policy kawały sera za czym ułamawszy kęs jednego rzucił go swemu psu. Kiedy starucha wszedłszy zauważyła to, zagroziła mu że go spotka nieszczęście i w tej chwili pies padł nieżywy. Przerażeni tym i on i jego sługa nie odważyli się już jeść, sądząc przecież, że złości tej czarownicy złożyli tamtą psią duszą wystarczającą ofiarę, przemogli się, by przez tę noc, do świtu przynajmniej, przeleżeć na sieczce. Koło północy porwały jednak admirała tak gwałtowne boleści, że wił się w nich niby opętany lub oszalały przez pełną godzinę, a w końcu została mu po nich cała twarz wykrzywiona, tak że ani mówić nie mógł, ani jeść, ale tylko przez trzcinę można mu było wlewać do gardła polewki i napoje, o ile oczywista w okolicy pełnej tylko dzikiego zwierza można było uwarzyć sposobne i zdrowe polewki. Kiedy po tej metamorfozie puścił się dalej w drogę i przybył w końcu do szałasu jakiegoś starego człowieka, ów staruszek ulitowawszy się nad jego przygodą spytał go, czy chce doznać ulgi i odzyskać dawną twarz; to jednak stać się może tylko pod tym warunkiem, iż zgodzi się podczas kuracji wycierpieć takie same bóle, jak te, które wytrzymał podczas zapadu choroby. Kiedy się na ten warunek zgodził już nie tylko chętnie, ale zgoła łapczywie, musiał się o północy z takimi samymi najokrutniejszymi męczarniami zmagać przez godzinę, po jej upływie jednak odzyskał dawny kształt, zostało tylko przez kilka godzin jeszcze ogromne znużenie w całym ciele.

Dziwna ta Laponia, co krok to wiedźma czy mag, niesamowita kraina. Całe szczęście że staruszek był chaotyczny dobry i pomógł w potrzebie. 


poniedziałek, 4 marca 2019

Paszowie podupadli, wyiskrzeni pierwszą wojną



Bardzo interesujący fragment z listu Samuela Proskiego, kawalera maltańskiego, do Jan Gnińskiego, wojewody chełmińskiego, datowany na 17 stycznia 1679 roku. Proski, przebywający wtedy w Adrianopolu (czy raczej Edirne) donosił Gnińskiemu jak wygląda sytuacja w państwie rządzonym przez sułtana Mehmeda IV i jego nowego, niezwykle ambitnego wezyra, Kare Mustafę. Poniżej zapisek dotyczącej fatalnej sytuacji tureckiej wojskowości, pełen słów zachęty do ataku na europejskie posiadłości sułtana. Znów kolejna pożywka dla miłośników historii alternatywnej.