wtorek, 30 sierpnia 2016

Wydra, dragon i gniew króla


Zapewne każdy zna historię Robaka, słynnej wydry pana Paska, którą ten – chcąc nie chcąc – podarował Janowi III Sobieskiemu. Król uwielbiał swojego pupila, zwierzak jednak marnie skończył. Pewnie dnia Robak wyrwał się spod obroży i biegając na wolności spotkał dragona. Ten, nie wiedząc czy to chowane czy dzikie, uderzył berdyszem, zabił.  Szybko zresztą znalazł też kupca na wydrze futro, sprzedał je bowiem przechodzącemu Żydowi podróżnemu, pińczowskiemu.  Obu jednak złapano i przyprowadzono przed oblicze króla. Oddajmy głos Paskowi i zobaczmy jak cała sprawa się skończyła:
Spojrzy król na skórkę , zatka oczy jedną ręką, drugą ręką się porwie za czuprynę, pocznie wołać: „Zabij, kto cnotliwy! Zabij, kto w Boga wierzy!” Wrzucono obydwu do wieży; conclusum[1] żeby dragona rozstrzelać; dysponować[2] mu się kazano. Przyszliż jednak do króla księża  spowiednicy, biskupi; perswadowali, prosili, że nie zasłużył na śmierć, ignorancją zgrzeszył. Ledwoć effecerunt[3]że nie kazano rozstrzelać, ale na praszczęta[4] przez [Franciszka] Gałeckiego regiment. Stanął tedy regiment dwiema szeregami według zwyczaju; dekret taki, żeby piętnaście razy biegał, odpoczywając nihilominus[5] na skrzydłach. Przebieżał dwa razy – ludzi w regimencie półtora tysiąca, każdy po razie zatnie – trzeci raz padł w pół szeregu; nad prawo sieczono i leżącego. Takci wzięto go w prześcieradło, aleć zaś powiedano, że się nie mógł wysmarować.
Straszliwa kara, jak widać gniew królewski trudno było uśmierzyć. Chyba lepiej byłoby dla dragona, gdyby go rozstrzelał oddział kamratów…



[1] Uchwalono.
[2] Przygotowywać się.
[3] Uzyskali.
[4] Kara polegająca na przebiegnięciu przez szpaler żołnierzy uderzających skazanego kijami.
[5] Jednakże.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Krwawa rozprawa pod Kuszlikami - cz. II


Coraz ciekawiej w temacie bitwy pod Kuszlikami – wykopałem kilka źródeł i opracowań (dziękuję za pomoc wszystkim zainteresowanym). Dziś wypisek z diariusza Jana Antoniego Chrapowickiego, który otrzymywał informacje z frontu w listach od starosty żmudzkiego, Jerzego Karola Hlebowicza. W notce z dnia 14 listopada 1661 czytamy:
List od jm. Pana starosty żmudzkiego oddał dragon późno, w którym oznajmuje, że Chowańskiego zniesiono, iż tylko w półtoru tysięcy ludzi uszedł i pana Wiażewicza zabito.
Wspomniany tam Wiażewicz – Jerzy Piotr – był porucznikiem „białej” chorągwi kozackiej Hlebowicza i synowcem samego Chrapowickiego.
Kolejny dragon z listem od Hlebowicza przybył cztery dni później. Tym razem wiadomości były dokładniejsze:
Pisze i przysyła z obozu wiadomości, że Chowańskiego cale zniesiono, Naszczokina zabito[1], synów Chowańskiego [:] starszego wzięto, młodszego zabito[2]w drugiej to potrzebie, gdzie mu i obóz, i armatę zabrano. Był w tej potrzebie i jm. Pan wojewoda ruski[3]. To też oznajmują, że pana Wiażewicza w łeb postrzelono, że zaraz umarł.
W kolejnych odsłonach: nieco o liczebności wojsk litewsko-polskich i moskiewskich. Szczegóły wkrótce.



[1] Co jest informacją błędną.
[2] To także okazało się błędną wiadomością i Chrapowicki przekreślił to potem w swoim diariuszu.
[3] Stefan Czarniecki. 

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Krwawa rozprawa pod Kuszlikami - cz. I


Bitwa pod Kuszlikami to bardzo ciekawe, acz chyba mniej znane starcie z okresu wojny polsko-moskiewskiej 1654-1667. 4 listopada 1661 roku połączone siły polsko-litewskie[1] dowodzone przez samego Jana II Kazimierza pokonały armię moskiewską Iwana Chowańskiego. Chyba warto by od czasu od czasu coś o tym napisać.
Ciekawe informacje można znaleźć w pamiętnikach Patricka Gordona. Co prawda nie brał udziału w tym starciu, ale miał relacje naocznych świadków – swoich kolegów z cudzoziemskiej kadry w armii Chowańskiego.  Gordon bardzo ogólnie wspomina o wczesnych potyczkach z września i października, kiedy to Chowański walczył z Litwinami: gdzie to Rosjanie, będąc stroną silniejszą, zdobyli przewagę. W początkowej fazie kampanii korpus moskiewski,  dowodzony przez Chowańskiego i Ordina-Naszczokina (bardzo zręcznego polityka, cieszącego się wielką łaską Cara), miał liczyć 12 000 ludzi. Trudy walk, problemy z zaopatrzeniem i brak rozstrzygnięcia w walce z Litwinami doprowadził jednak szybko do erozji morale wojsk moskiewskich. W obliczu nadciągających wojsk polskich, które miały się połączyć z Litwinami, wśród żołnierzy moskiewskich zaczęła się nasilać dezercja. W tym czasie Moswicini zaczęli dezerterować po 100 i 50 [naraz], także zostało ich ledwie 6000[2]. Generał-porucznik Thomas Daylell[3], który służył w tej armii, widząc ją tak zmniejszoną i obawiając się nadciągających [polskich] sił, doradzał Chowańskiemu by ten wycofał się w rejon Połocka, jak to już zrobił jego kolega [Ordin-Naszczokin] ale [Chowański] tego nie zrobił. Generał Daylell stwierdził więc, że nie chce być świadkiem ruiny całej armii i wyjechał do Połocka[4], pozostawiając swój regiment [piechoty] pod dowództwem podpułkownika.
Niestety brak opisu bitwy, za to Gordon wspomniał co nieco o moskiewskich starciach. Po krótkim starciu, Moskwicini zostało zmuszeni do odwrotu, pułkownik [Robert] Douglas[5] zabity, pułkownicy [Andrew] Forret[6] i [Cornelius von] Bockhoven[7] wraz z wieloma innymi wzięci do niewoli. Jakieś 1500 żołnierzy moskiewskich zginęło a setki wpadły do niewoli. Pora roku nie pozwoliła jednak Polakom na pościg ani na wykorzystanie tego zwycięstwa.
Na szczęście mamy jeszcze inne źródła dotyczącego bitwy pod Kuszlikami, więc coś o tym w przyszłości jeszcze napiszę.



[1] Regimentarzem koronnym był tam Stefan Czarniecki, regimentarzem litewskim Kazimierz Żeromski.
[2] Co ciekawe, według źródeł moskiewskich jest to prawda: z 12 000 piechurów Chowańskiego miało zdezerterować ponad 6500.
[3] Kolejny szkocki oficer, na służbie cara od 1656 roku.
[4] Spryciarz…
[5] Taaa, kolejny Szkot.
[6] Szkot lub Anglik.
[7] Holender. 

czwartek, 18 sierpnia 2016

Ślązacy przychodzą nocą, kolbami rusznic łomocą...


Dziś ciekawy przypadek z lutego 1610[1] roku, dotyczący wsi Golejówek w Wielkopolsce. Dziedzic, Andrzej Choiński (Chojeński), złożył skargę na szlachcica ze Śląska, Ulryka Gocza. Krewki Ślązak miał, wbrew prawom polskim i cesarskich, przekroczyć na czele 500 ludzi najemnego żołnierza granicę i w nocy z 7 na 8 lutego uderzyć znienacka na zameczek Choińskiego.  Atak był szybki i niezwykle skuteczny: bramy wysadził, trzech dworzan Choińskiego z rusznic zabił, spichrze, składy i skrzynki poodbijał, złote i srebrne klejnoty i gotowe pieniądze pozabierał, izby mieszkalne, spiżarnie, stajnie wypróżnił, skład broni, to jest armaty, rusznice i wszelaki zapas wojenny zabrał. Dodatkową ofiarą padła pani Zofia z Kościeleckich, matka polskiego szlachcica. Napastnicy gwałtem z jej komnaty wyrwali, zbili i poranili.
Niestety, brak informacji o tym, czy skarga przyniosła jakiś skutek oraz czy pan Choiński próbował odpłacić Goczowi pięknym za nadobne. Swoją drogą wypada się zastanowić, co spowodowało wybuch takiego konfliktu między obydwoma szlachcicami.



[1] Wydaje mi się jednak że może to być literówka – skarga została złożona w 1620 roku, trudno więc oczekiwać, że szlachcic czekał 10 lat z takim zgłoszeniem…

niedziela, 14 sierpnia 2016

Z gdańskiej księgi horroru - odsłona druga


Kilka miesięcy temu zamieściłem mroczną historię magii i morderstw, przytoczoną przez Ogiera w jego zapiskach z podróży do Polski. Wypadałoby odkopać wątek, dziś wiedźma rodem ze Szwecji:
Pewien gdański ławnik – nazwiska jego nie pomnę – miał pomocnika. Temu zdarzyło się, gdy był w Sztokholmie, iż się w nim zakochała pewna niewiasta tak, że puścić od siebie go nie chciała i wszelkimi obietnicami i pokusami go nakłaniała, by pozostał w Szwecji. Wreszcie gdy go coraz częściej jego pryncypał do powrotu wzywał i gdy już i sam powziął zamiar wracania, zażądała od niego owa rozpustna i nieopanowana niewiasta kosmyka włosów na pociechę w jego nieobecności i jako zakład miłości. Tamten znając namiętność swej bogdanki i znając sposoby czarownic w tym kraju i lękając się czegoś złego, wydarł kudeł z kożucha niedźwiedziego, który wdziewał w podróży na suknię i włosy te niezbyt różne od własnych, przemięszawszy je z nitkami jedwabiu, ofiarowuje niewieście z oznakami okrutnej miłości i tak kochankę (choć wzdrygnąć się tu może Dydona) wywodzi w pole. Wsiadł na okręt i już był wiele mil od wybrzeża szwedzkiego, kiedy o pełnym dniu położył się podścieliwszy sobie kożuch. Jednakże, gdy już zasypiał, uczuł, że mu ktoś wyskubuje spod głowy kudły jego kożucha. Rozbudził się, nic nie widząc. Kładzie się znowu i czuje, że go znowu ktoś spod niego wyciąga. Wpadł w złość myśląc, że ktoś z jego towarzyszy tak się z nim drażni, ale nikogo koło siebie nie widzi, natomiast widzi i teraz, czuwając że jego skórę coś ciągnie i wlecze, a gdy on ją chce przytrzymać, ciągnie ją coś tym mocniej. Krzyczy więc i przywołuje na ten dziw podróżnych i marynarzy, którzy patrząc własnymi oczami (rzecz zdumiewająca!) widzą, jak niedźwiedzia skóra wyrywa się i jedzie przez powietrze, niby druga Kallisto którą Jowisz po raz wtóry na północ porywa.

Oj, nie chciała się rozstawać z kochankiem owa Szwedka, nie chciała…

środa, 10 sierpnia 2016

Profesor Jan Wimmer (1926-2016)


Wczoraj doszła mnie niezwykle smutna wieść – w niedzielę, 7 sierpnia, zmarł w Warszawie profesor Jan Wimmer. Jeden z moich ulubionych badaczy zajmujących się wojskowością polską w (nie tylko) XVII wieku, autor wielu cenionych prac, by nazwać tylko kilka:
- Wojsko polskie w drugiej połowie XVII wieku
- Wiedeń 1683. Dzieje kampanii i bitwy.
- Historia piechoty polskiej do roku 1864
- seria artykułów „Materiały do zagadnienia organizacji i liczebności armii koronnej”

Nie ukrywam, że prace profesora Wimmera wywarły na mnie ogromny wpływ i w dużym stopniu wpłynęły na to, że zainteresowałem się XVII-wieczną wojskowością. Cieszę się, że ogromna spuścizna profesora, w postaci licznych publikacji, wciąż będzie w stanie przyciągać rzesze Czytelników i pozostanie ważną częścią polskiej historiografii wojskowej. 

wtorek, 9 sierpnia 2016

Od koni kanibali po smagłe dziewczęta


Miałem dziś kontynuować  wątek starcia pod Zakrzewem (na moim FB mamy bardzo ciekawą dyskusję na temat wczorajszego spisu), ale że jeszcze zbieram źródła, musi to trochę poczekać. Jako że mój ukochany pierworodny zdecydował o 6 rano, że spanie jest przereklamowane, mam okazję napisać nowy wpis. Pozostaniemy jednak w klimatach rajtarii, tym razem jednak polskiej z roku 1660. Jeden z moich ulubionych pamiętnikarzy z XVII wieku opisze nam najgorszy i najlepszy moment swojej kampanii przeciw armii Szeremietiewa.
W czasie bitwy pod Cudnowem, Hieronim Chrystian Holsten wpadł do niewoli moskiewskiej; gdy zraniono mu konia, złapał mnie za kark półniemiecki Moskwicin. Rajtar spędził aż trzy tygodnie w otoczonym przez armię koronnym obozie Szeremietiewa i – co dość zrozumiałe – nie wspomina tego pobytu najlepiej.
Zapanował tak wielki głód, że nie da się tego opisać, ponieważ nasi Polacy i Tatarzy tak mocno ich zablokowali, że mogli oni wyjść najwyżej na 20 kroków z obozu. Koń pożerał z głodu drugiego konia[1], do tego nie można było znaleźć ani liści, ani drzewa, ani korzeni drzew. Nam jeńcom podrzucali od czasu do czasu z litości kawałek surowego końskiego mięsa. Z gnatów robiliśmy zaraz ogień i węgle, na którym mięso piekło się całkiem na czerwono. Od Niemców[2] otrzymywaliśmy także czasami kawałek mocno spleśniałego chleba. Moczyliśmy go w wodzie i robiliśmy z tego zimną zupę w ustach, ponieważ w naszej jamie[3] własnymi rękami wygrzebaliśmy jeszcze małą dziurę, aby móc czerpać wodę pitną na nasze potrzeby.
Gdy po kapitulacji wojsk moskiewskich Holsten i spółka wrócili w szeregi własnej armii, przedstawiali straszny widok. Nasze żołądki i ręce pokurczone były zupełnie jak puste dudy, dym z gnatów końskich zabalsamował nas całkowicie.
Nasz dzielny rajtar miał jednak okazję podreperować zdrowie, gdy jego regiment pozostał na Ukrainie na leżach zimowych.  W porównaniu z poprzednimi doświadczeniami, dzielny wojak i jego koledzy spędzali teraz czas w komfortowych warunkach.
Tę połowę zimy spędziliśmy więc za ukraińskimi piecami chlebowymi, gdyż tu, gdy gospodarz chce iść spać, włazi z żoną do worka, podobnie pachołek i dziewka, każdy w swoim worku i tak śpią wszyscy, a cielęta i świnie obok pieców. Dobre mięso i chleb, miód, gorzałka i tytoń były naszym zwykłym wiktem. Moją najlepszą rozrywką było to, że stale mogłem jeździć na łowy, gdyż miałem dobre psy i sokoły. Wieczorem zabawialiśmy się z ukraińskimi, smagłymi dziewczętami i tak połowa zimy zbliżała się do końca.





[1] Scena jak z horroru…
[2] W służbie moskiewskiej.
[3] Holsten trzymany był w czworokątnej jamie, razem z czterema innymi Niemcami i trzema Polakami. 

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Rajtarski Hodów


Po raz kolejny powitamy na blogu zapiski Ruthgera von Ascheberga, który będzie opowiadał o swoich przygodach z okresu „Potopu”.  Spójrzmy więc jak opisał starcie z polską partią pod Zakrzewem.
28 stycznia 1656 roku podpułkownik von Aschberg został wysłany z Łowicza w celu zdobycia Radomia. Miał ze sobą jednego majora, trzech rotmistrzów, czterech poruczników i dwustu trzydziestu trzech szeregowców, czyli cztery kompanie rajtarii. 1 lutego oddział zatrzymał się na noc w dworku Zakrzew, gdzie następnego dnia rano Szwedzi zostali zaatakowani przez Polaków. Wielki tłum, czy też oddział (…) wraz z wieloma chłopami uzbrojonymi w kosy i inną broń dowodzony był przez Stanisława Witowskiego, kasztelana sandomierskiego. Atakujący podpalili praktycznie wszystkie zabudowania dworu, ocalały tylko jeden budynek kamienny i mała wozownia, gdzie rozpaczliwie bronili się Szwedzi, podzieleni na sześć małych oddziałów. Pomiędzy siódmą rano a czwartą po południu rajtarzy mieli odeprzeć jedenaście polskich ataków. Walka była niezwykle zażarta, w niektórych oddziałkach nie znalazłem więcej niż siedem, osiem naładowanych pistoletów. W końcu musieliśmy odpierać [Polaków] głównie bronią przyboczną [białą] oraz ich własnymi półkoskami i kosami, które przytwierdzili do długich kijów, a które my zdobyliśmy.
Korzystając z rozdzielenia i zmęczenia polskich sił, podpułkownik postanowił dokonać wypadu  i próbować przebić się do pobliskiego lasu. Szwedom dopisało szczęście, udało im się rozproszyć część zgrupowania polskiego: Bóg dał mi tę łaskę, że ich powaliłem i ścigałem trzy czwarte mili, aż do Radomia.
Według tryumfującego von Ascheberga Polacy mieli stracić padłych lub pojmanych ponad 560 ludzi, co wydaje się podejrzanie wysoką liczbą . W ręce Szwedów miały także wpaść trzy chorągwie, dwa kotły, wielu towarzyszy, oprócz tego zdobyto czterysta trzynaście pięknych koni polskich i tatarskich. W potyczce rajtarzy stracili w zabitych jednego rotmistrza, jednego chorążego, jednego kaprala, jedenastu rajtarów, nadto dziewiętnaście koni (w tym dwa samego podpułkownika). Jeden major, porucznik, szesnastu rajtarów oraz trzydzieści jeden koni zostało rannych, najczęściej strzałami z łuków.

Co ciekawe, relacje von Aschberga w listach do króla Karola X Gustawa sporo się różnią. W raporcie złożonym dzień po bitwie, wymienia skład polskiego zgrupowania jako dwie chorągwie husarii (sic!), cztery kwarciane, jedną szlachecką a całość sił na 1500 ludzi.  Inne są też jego własne straty: zginąć miał chorąży, dwóch kaprali i czternastu rajtarów; rany odnieśli major, porucznik, trębacz, dwóch kaprali i dwudziestu dziewięciu rajtarów. Oprócz tego rotmistrz, trębacz i jeden rajtar mieli zostać pojmani (a może i zabici). W raporcie przyznawał się tylko do zdobycia dwóch kotłów i 80 koni. W kolejnym raporcie wspominał, że Polaków miało być 2000 i że w okolicznych miejscowościach opatrywano ich 80 rannych. Widać więc, że w dzienniku oficer raczej podkoloryzował swoje zasługi...

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Jednak Polacy najwięcej na jazdę liczą


Zupełnym przypadkiem natknąłem się dzisiaj na bardzo ciekawy opis XVI-wiecznej Polski, przygotowany przez Jana Krasińskiego dla króla Henryka Walezego. Tłumaczenie tego napisanego po łacinie dziełka opublikował w 1852 roku Stanisław Budziński. To właśnie z tego wydania chciałbym dziś przytoczyć bardzo ciekawy fragment dotyczący polskiej wojskowości circa 1573.

Liczne są w Polsce wybornego żołnierza chorągwie; dzielą się one na chorągwie pieszych i jezdnych. Jezdni bogato uzbrojeni[1] mają zdatne do upartej walki konie, których przednią część zbroją żelazną pokrywają. W boju używają włóczni[2], a następnie dwóch mieczy: jednego długiego ku spadku czworograniasto kończatego (koncerz), drugiego zakrzywionego i krótkiego do zadania cięcia; walczą także gdy tego potrzeba krótkiemi rusznicami[3], podobnie jak Niemcy, lub żelaznemi buławami, jak to u Węgrów jest zwyczajem; do zasłonienia się tarczy używają. Inny rodzaj jazdy stanowią lekko zbrojni, t. j. tak nazwani w Polsce i Węgrzech usarze. Ci prawie wszyscy zbroje i przyłbice noszą, używają lekkiej kopii, zakrzywionego miecza i tarcz podobnych do tureckich. Niektórzy zwyczajem Scytów strzały z łuków ciskają, inni z krótkich rusznic strzelają do nieprzyjaciela. Trzeci rodzaj jazdy stanowią kozacy, którzy bardzo są wytrzymali na zimno, głód i trudy wszelkiego rodzaju. Uzbrajają się oni bardzo lekko, podobnie jak Tatarzy. Konie mają bardzo rącze i do małych utarczek zdatne. Siodła na koniach tak urządzają, iż bez trudności na wszystkie strony mogą się obracać i z łuku strzelać. Do walki używają najczęściej łuku, rażąc  gradem pocisków jeźdźców  i konie nieprzyjacielskie. Używają także szabli na wzór wschodnich i krótkich drzewców.
(…)
Polacy zwykli także urządzać chorągwie piechoty, której używają do odległych wypraw, powierzając jej wszelkiego rodzaju machiny wojenne. Ona toruje drogi wojsku, buduje mosty, dobywa miast i twierdz; wielce jest zatem na wojnie przydatną. Jednak Polacy najwięcej na jazdę liczą, a pieszego żołnierza nie tyle co Włochy i Hiszpanie cenią.



[1] Redaktor XIX-wiecznego wydania dodał tu w nawiasie błędną nazwę „pancerni”, chociaż opis wskazuje na kopijników.
[2] Znów, jak sądzę, błąd redaktora – chodzi raczej o kopię.
[3] Pistoletami.