środa, 26 grudnia 2012

Pożegnanie




Koniec roku to z reguły czas podsumowań i pożegnań, pora więc  i na mnie. Z pomysłem tym nosiłem się już od pewnego czasu, o czym wie kilku z Czytelników tego bloga. Początkowo miałem zamiar doczekać tysięcznego wpisu, ewentualnie ogłosić to 17 marca 2013 roku (w trzylecie rozpoczęcia pisania na blogu) niemniej jednak po namyśle ostatecznie dojrzałem do decyzji już teraz. Panie i Panowie,  bardzo dziękuję za czas który spędziliście czytając i komentując mój blog, nasza przygoda dobiegła już kresu. Wydaje mi się że taka formuła już się wyczerpała, brak mi entuzjazmu do dalszego prowadzenia bloga, chciałbym się skupić na kilku innych projektach którymi się zajmuję. Ogłaszam więc oficjalny koniec blogu Kadrinazi – jest to ostatnia notka, nie będą się tu pojawiać nowe wpisy, wciąż jednak będę monitorował i (w miarę możliwości) odpowiadał na komentarze do starszych postów. W kwestiach związanych z XVII-wieczną wojskowością można też kontaktować się ze mną bezpośrednio na adres emailowy: kadrinazi[at]gmail.com
Raz jeszcze dziękuję za poświęcony mi czas, dyskusje i pytania. Była to wielka przyjemność mieć tylu Czytelników.

Serdecznie pozdrawiam!

Michał ‘Kadrinazi’ Paradowski

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Ale była balanga (a gdzie mój nos?)



Oj starał się pan Tomasz Zamoyski, by w obozie armii koronnej pod Gniewem panował porządek, oj starał... W obliczu zbliżającej się bitwy ze Szwedami, sięgano nawet do dosyć drastycznych metod utrzymywania dyscypliny. Oto więc jak w 1626 roku przywoływano wojsko do porządku:
Pilnie przestrzegał, aby po wytrąbieniu hasła, które sam mianował, nikt w obozie ani muzyką ani pijaństwem, ani grą bawił się. Zuchwałego towarzysza jednego pod Gniewem z białą głową[1] długo się na pijaństwie bawiącego, pokarał słowy surowymi przy wielu kompanij[2] i tej która mu tego przyczyną była, nosa naderznąć[3] kazał i za obóz wyprowadzić; a po tym wytrąbiono, aby żadna biała głowa, która nie ma męża w obozie, nie bawiła się pod gardłem[4].
Ciekawe że towarzysz dostał tylko połajankę, a jego ‘wybranka’ straciła nos. Cóż, najwyraźniej byli tam równi i równiejsi…



[1] Znaczy się niewiastą.
[2] Towarzystwa.
[3] Odciąć.
[4] Tj. pod groźbą kary śmierci.

sobota, 22 grudnia 2012

W 120 dni na diecie z ryżu



Jako że świat się jednak (wbrew oczekiwaniom wielu ludzi) nie skończył, dzisiaj coś lżejszego – historia niezwykłego podróżnika  i  jego wizerunku.
W Roku Pańskim 1514 portugalski ambasador w Indiach, Alfonso d’Albuquerque, otrzymał w darze od sułtana Gudźaratu nosorożca. Był to tak niezwykły podarunek, że Portugalczyk postanowił wysłać go swojemu władcy, Manuelowi I zwanego Szczęśliwym lub Wielkim. Na początku stycznia sympatyczny zwierzak został załadowany na statek i wyruszył  w rejs. Zajmował się nim indyjski opiekun imieniem Osem. Karmił on nosorożca dietą z ryżu, którego duże ilości zabrano na pokład. Statek zatrzymał się po drodze trzy razy, w Mozambiku, na Świętej Helenie i na Azorach, po czym 20 maja wpłynął do Lizbony. Mieszkańcy portugalskiej stolicy oszaleli na punkcie nosorożca,  który z miejsca stał się sensacją. Był to bodaj pierwszy przedstawiciel tego gatunku widziany w Europie od czasów Imperium Rzymskiego. Manuel I postanowił go jednak sprezentować  papieżowi, chcąc zyskać w ten sposób jego przychylność dla portugalskiej polityki w Azji. Niestety, statek transportujący zwierzaka zatonął w czasie sztormu nieopodal La Spezii. Co prawda indyjskie nosorożce są niezłymi pływakami,  jednak nasz bohater był przykuty łańcuchami do pokładu i nieszczęśnik poszedł na dno.
Historia egzotycznego zwierzaka poruszyła Europę. Pisano o nim wiersze, opisy jego wyglądu krążyły po wielu krajach. To właśnie na bazie takich opisów Albrecht Dürer stworzył słynną rycinę ukazującą nosorożca. Oczywiście już na pierwszy rzut oka widzimy, że wiele elementów pochodzi z wyobraźni artysty – jak łuska i pancerze czy róg na grzbiecie. Jednak dzieło mistrza Albrechta okazało się hitem. Ocenia się że między 4000 a 5000 kopii, wykonanych w norymberskiej pracowni Dürera, sprzedało się jeszcze za życia artysty. Rysunek był przez kolejne wieki wykorzystywany praktycznie w każdym podręczniku historii naturalnej, stając się bodaj najbardziej charakterystycznym wizerunkiem nosorożca.

piątek, 21 grudnia 2012

War. War never changes...



Przydałby się jakiś apokaliptyczny wpis dzisiaj, zgodny z klimatem i tytułem notki. To może coś z teatru Wojny Trzydziestoletniej, która dla wielu ludzi wydawała się Końcem Świata [specjalnie dla AWu, w temacie który poruszaliśmy dzisiaj rano]. Boguslav von Chemnitz opisze nam jak to bawarscy chłopi stawiali w 1631 roku opór szwedzkiej armii kierującej się zasadą „wojna żywi się sama”. Tłumaczenie na polski (z angielskiego tłumaczenia niemieckiego oryginału) własne i jak zwykle nieco luźne:
Mimo że kraina ta miała się nie najlepiej, łatwo moglibyśmy wyciągnąć z niej o wiele więcej, gdyby [lokalna] ludność nie ściągnęła większych nieszczęść na swoje głowy. Kiedy tylko czuli się silni [w większej grupie] i napotkali małą grupę Królewskich Szwedzkich kawalerzystów i żołnierzy  [piechoty], którzy nierzadko byli wysłani by chronić ich jako Salvaguardien, atakowali ich straszliwie i w najbardziej okrutny sposób mordowali, obcinając im ręce i stopy, wydłubując im oczy, obcinając nosy i uszy, a nawet (proszę wybaczyć) genitalia, a i w każdy inny nieludzki sposób torturując. Te złe uczynki i morderstwa tak gniewały Królewskich Szwedzkich [żołnierzy] że powracali [z większą siłą] i okrutnie mścili się na bawarskich chłopach, nie szczędząc im ognia ni miecza. W ten sposób niejeden [Bawar] zginął i kilkaset wiosek spalono do cna..
A to dopiero 1631 rok, wojna trwała wszak jeszcze przez kolejne siedemnaście lat, więc niejedna wioska padła ofiarą ognia i miecza.

czwartek, 20 grudnia 2012

Po białogłowsku



Stanisław Zygmunt Druszkiewicz w swoim pamiętniku zanotował ciekawy przypadek ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości. Grunt to rodzina…
[W 1641 roku] Zabiłem w Słucku w pokoju w dzień świąteczny komornika jego, niejakiego Zgłębickiego, o żarty, pod bytność [w obecności] Pana Eliasza Arciszewskiego. In recenti [zaraz potem] z gorącego uczynku wszedłem był do kościoła, a że trudno było z miasta wylecieć ptakiem (miasto wysokiemi obwarowane murami i warta była potężna), przyjechała umyślnie ciotka moja, Pani Szpęgowska z domu Rutkowska, i ubrawszy mnie po białogłowsku (jeszczem też natenczas nic nie miał na gębie) wywiozła mnie do Zamościa do szwagra mego (…) za Słuck trzy mile.
Pan Stanisław postanowił jednak oddalić się pośpiesznie od Słucka – przez Nowy Bychów dotarł bajdakiem do Kijowa, a stamtąd do Kudaku. Zaciągnął się potem na parę koni po kozacku do chorągwi Krzysztofa Grodzickiego, gubernatora twierdzy, gdzie służył do 1643 roku. Wtedy to, po pojedynku z towarzyszem Truszyńskim, został wydalony spod chorągwi. To już jednak inna historia, o której być może opowiem przy inszej okazji.