W dzisiejszym odcinku bardzo miło mi powitać prof. dr hab.
Macieja Franza z Zakładu Historii Wojskowej Instytutu Historii Uniwersytetu im.
Adama Mickiewicza w Poznaniu. Z biogramem p. profesora możecie się zapoznać na wiki, a z pełną listą publikacji na stronie Zakładu Historii Wojskowej UAM.
Także dzisiaj coś nie tylko na miłośników historii XVII-wiecznej, ale i
marynistyki…
W jaki sposób zaczęła
się Pańska przygoda z historią, kiedy zdał Pan sobie sprawę że chciałby się nią
zajmować zawodowo?
Rozpoczęła się trochę typowo, jak dla wielu młodych ludzi w
latach 70-tych XX wieku. Od książeczki z serii „Żółty Tygrys” – Czarne krzyże
nad Odessą. Dostałem ja od starszej siostry. Ojciec był oficerem wojska
polskiego, co powodowało że książki o historii wojskowości w domu się
pojawiały. Od młodości towarzyszyły mi więc mundur wojskowy, książki
historyczne. Od tej pierwszej książeczki, zaczęło się ich zbieranie, potem
przyszły kolejne serie, a za nimi poważniejsze opracowania. Nie ma co ukrywać
od początku zakochałem się w dziejach marynarki wojennej, wojnach morskich. Do
tej fascynacji, doszły dzieje lotnictwa, zwłaszcza Polskich Sił Powietrznych w
toku drugiej wojny światowej. To skierowało mnie na studia. Tam dopiero
wszystko zyskało odpowiednią perspektywę. Od pierwszego roku Koło Naukowe,
gdzie współtworzyłem sekcję historii wojskowości. Na studiach poznałem
świetnych naukowców i to oni ukierunkowali mnie na dzieje wojskowości epoki
nowożytnej. To już tak miało zostać, że zawsze to były dwa równorzędne dla mnie
nurty zainteresowań i potem prowadzonych badań naukowych.
Marzenie o pozostaniu na uczelni i kontynuowaniu badań nad
historią pojawiły się oczywiście na studiach. To były trudne czasy, jeden
ustrój się kończył, drugi zaczynał, asystentów już nie przyjmowano do pracy, a
studia doktoranckie to była więcej niż elita. Z mojego roku przyjęto jednego
historyka. Wiec podjąłem pracę jako nauczyciel, w szkole podstawowej, potem w
liceum ogólnokształcącym. Przez te 5 lat intensywnie współpracowałem z
uczelnią, pozostawałem w kontakcie, prowadziłem zajęcia ze studentami.
Jednocześnie przygotowywałem swoją rozprawę doktorską. Wtedy praca na
uniwersytecie była marzeniem, ale też priorytetem. Więc moje miejsce w tym
świecie to efekt silnej woli, chęci i ponad wszystko zapatrzenia w historię.
Który postać
historyczna jest Pańską ulubioną i dlaczego?
Nie ma jednej postaci. Jakoś nie wierzę, ze można być
zafascynowanym tylko jedną postacią. U mnie na pewno mogę wskazać dwie, bo są
dwa niezależne od siebie nurty historyczne. Jeśli patrzeć na postać z epoki
nowożytnej to hetman wielki koronny Mikołaj Potocki. Tak już mam, że lubię
postacie przegrane, tragiczne. Mam nieodparte wrażenie, że często są ciekawsze.
To jedna z takich postaci, chyba najmocniej skrzywdzony z polskich hetmanów
XVII wieku. Świetnie wykształcony wojskowo, uczeń Stanisława Koniecpolskiego,
dobry taktyk, postać nietuzinkowa. Jego kampania 1637 roku pozostaje dla mnie
dowodem jego możliwości, podobnie jak drobna ale według mnie ważna rola w toku
następnego powstania kozackiego. Klęska 1648 roku zmieniła wszystko. Zajmuję
się tą postacią już ponad 20 lat i pewno zawsze będzie mi już towarzyszyła, a
napisanie jego biografii chyba pozostanie wyzwaniem na całe życie.
Jeśli spojrzeć na wiek XX i moje ukochane wojny morskie to
niezwykle sobie cenię postać włoskiego admirała Carlo Bergaminiego, ostatniego
wielkiego dowódcy włoskiej floty w toku drugiej wojny światowej. Jego śmierć na
pokładzie okrętu liniowego „Roma”, dodała jego historii jeszcze wielki
tragiczny koniec. To był znakomity dowódca, świetny organizator, o genialnych
morskich tradycjach. Świetnie wykształcony, dowodził wszelkimi możliwymi
zespołami floty. Nie dane mu było odnieść wielkiego zwycięstwa na morzu, a
jednocześnie los oszczędził mu hańby największej klęski, poddania własnej
floty. Tak więc to też postać tragiczna, ale na pewno niezwykle ciekawa.
Może się Pan się
cofnąć w czasie i poznać postać historyczną, być świadkiem jakiegoś wydarzenia
lub też zobaczyć/zbadać jakiś artefakt. Jaki byłby Pański wybór?
Jeśli to byłoby możliwe, to znów pozostając przy tym
rozdwojeniu, chciałbym móc odwiedzić Mikołaja Potockiego w niewoli u chana po
klęsce pod Korsuniem. Chciałbym się wreszcie dowiedzieć dlaczego kampania 1648
roku wyglądała tak a nie inaczej, co wtedy czuł. Chciałbym spojrzeć na tego
wielkiego hetmana złamanego śmiercią syna, tragedią porażki, zrzuconego z piedestału.
Myślę, że był wtedy bardziej cierpiącym ojcem, niż przegranym wodzem i
magnatem, ale może się mylę.
Chciałbym także towarzyszyć admirałowi C. Bergaminiemu w
jego ostatnim rejsie. Dowiedzieć się od niego, bo tylko on to wiedział, gdzie
prowadził swoją flotę, na Maltę by ją poddać Aliantom, czy też do boju, do
wielkiego starcia z flotami brytyjską i amerykańską. Swoją tajemnicę admirał
zabrał na dno, tonąc wraz ze swoim ostatnim okrętem flagowym, więc nigdy się
tego nie dowiem. Jakby więc pojawiła się taka możliwość, to tak, chciałbym być
w tych godzinach na pokładzie „Romy”.
Z której spośród
swoich publikacji jest Pan najbardziej dumny?
Ponoć każdy historyk najbardziej dumny jest z tej której
jeszcze nie napisał, no może jeszcze z pierwszej. Moja droga naukowa to
historia kolejnych książek, jednak nie będę ukrywał że absolutnie najwyżej
cenię właśnie ukończoną pięciotomową syntezę wojny na Morzu Śródziemnym w
latach drugiej wojny światowej. „Burza nad Morzem Śródziemnym”, tomy 1-5, to
było wyzwanie i 15 lat mojej pracy naukowej. Nie planowałem takiej publikacji,
jak zacząłem jeździć po archiwach Europy Zachodniej, to planu książki nie było,
wykluwał się wraz z gromadzonym materiałem. Potem już nawet jak jechałem na
wschód, to szukałem materiałów do tej publikacji. Gdy zacząłem ja pisać, to
miała być jedna książka, no może duża na jakieś 500 stron, ale jedna. Po jakimś
roku intensywnego pisania tekstu, czasami po kilkanaście godzin dziennie,
wreszcie żona spytała mnie ile ja już napisałem, zwłaszcza że mieszkanie
wyglądało przez wiele miesięcy jak jeden wielki dom twórczy. Nie szło chodzić,
wszystko zawalone było książkami, kserami, wydrukami, notatkami. Trochę nie
wiem jak wszyscy to przetrwali. Na pytanie odpowiedziałem że nie wiem, ale
sprawdziłem, było już ponad 2.000 stron i już wiedziałem, że ten projekt
przerósł wszystko co dotychczas napisałem. Napisanie tej książki było tylko
początkiem drogi, potem trzeba było zdobyć środki na jej wydanie, wydawcę,
zdobyć ikonografię. Żyłem, a właściwie żyję, bo na ostatni tom jeszcze czekam,
z tym projektem już tyle lat, że powoli zaczynam się zastanawiać jak było gdy
tej książki nie było.
Faktycznie jestem dumny z tej książki, mam wrażenie że udało
mi się uchwycić w niej, że w opisie wojny nie ma jednej strony, nie ma
bohaterstwa tylko zwycięzców, ale jest i pokonanych. Eksploracja włoskich
archiwów i włoskiej literatury była ogromnym wyzwaniem, ale trochę tak mi się
wydaje, że dzięki temu to jest opowieść zdecydowanie mniej jednostronna, niż
wszystko co dotychczas na temat tego konfliktu napisano. I może będzie dalsza
część, ale już o nie o drugiej wojnie światowej.
W toku swojej
edukacji i pracy naukowej poznał Pan wielu wybitnych badaczy. Który z nich
wywarł na Panu największy wpływ?
Studia na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu to
była spora przyjemność, zwłaszcza dzięki możliwości poznania wielkich osobowości
naukowych, jak Gerard Labuda, Julia Zabłocka, Jerzy Strzelczyk czy też Janusz
Pajewski. Z tej grupy do dziś spotykam na korytarzu profesora J. Strzelczyka i
ciągle mam wrażenie że to wielki zaszczyt i przywilej, pracować u jego boku, w
jednym instytucie. Moja droga naukowa skierowała mnie do najstarszego w Polsce
cywilnego Zakładu Historii Wojskowości. Dzięki temu mogę uważać się za
ostatniego „adiutanta” prof. Benona Miśkiewicza, mogłem podpatrywać jego pracę,
korzystać z jego uwag, rad. To bezcenne doświadczenie. Moim mistrzem jest prof.
Karol Olejnik, to u niego, pod jego kierunkiem broniłem pracę magisterską i
prace doktorską. Bardzo cenię sobie, wyjątkową zgodną od lat współpracę z prof.
Zbigniewem Pilarczykiem. Stworzył i tworzy wyjątkową atmosferę, a jego anielski
spokój jest idealną przeciwwagą dla mojego cholerycznego charakteru. Może to
jest tajemnica sukcesu naszej współpracy od ponad 25 lat. Ten poznański krąg
badaczy był i jest dla mnie najważniejszy. Od lat jednak podziwiam i bardzo
cenię sobie dokonania, a także możliwość współpracy z prof. Teresą
Chynczewską-Hennel, prof. Mirosławem Nagielskim, czy też prof. Andrzejem
Stroynowskim lub prof. Tadeuszem Srogoszem. Tych, których cenię jest wielu,
przecież nie sposób nie wspomnieć prof. Ewy Dubas-Urwanowicz, prof. Jerzego
Urwanowicza, prof. Dariusza Kupisza, czy prof. Tomasza Ciesielskiego i wielu,
wielu innych. Muszę wspomnieć o nieżyjącym już prof. Władysławie A. Serczyku,
to dla mnie postać wyjątkowa. Postawił znak jakości na moich dokonaniach, przez
kilka lat miałem zaszczyt korespondować z nim, już po mojej habilitacji, której
był recenzentem. To postać bardzo dla mnie ważna.
Lista robi się długa, ale ja mam naukowo swój drugi dom.
Przez lata była nim Akademia Marynarki Wojennej w Gdyni, gdzie spotkałem
wspaniałym naukowców, od których wiele się nauczyłem. Musze więc wspomnieć o
prof. Antonim Komorowskim, prof. Andrzeju Makowskim, prof. Piotrze Semkowie ale
także dr Andrzeju Drzewieckim i dr Mariuszu Kardasie. Przyjaźni marynarskich
tam zawiązanych żaden sztorm nie jest w stanie złamać.
Dużo młodych ludzi
czerpie aktualnie wiedzę historyczną z memów, filmików na YouTube i blogów
internetowych. Jakie jest Pańskie zdanie na temat tego trendu?
Nie mam szczególnej opinii. Nie ma „źródeł” złych, są tylko
źle wykorzystane. Każde miejsce, z którego można czerpać informacje jest cenne,
ważne, na pewno nie warto go potępiać. Ja osobiście z tego nie korzystam, wolę
książki, czasopisma, archiwalia, papier to papier. Trochę stara szkoła. Nie
ukrywam, jednak że bardzo doceniam Internet, zwłaszcza że ułatwił dostęp także
do zespołów źródłowych, pozwala na szybka wymianę informacji i często można
trafić na świetnie zbudowane strony, zawierające naprawdę cenne materiały. Z
You Tube korzystam tylko słuchając muzyki, memy to już nie mój świat
całkowicie, a na blogi zaglądam. Mam kilka na które wchodzę zajrzeć, co nowego
na nich. Nie widzę w tym nic złego, wręcz odwrotnie, zwłaszcza że prowadzone są
czasami przez naprawdę ludzi mających ogromną pasję i wiedzę. Choć są różne,
także te nie warte zainteresowania. Chyba jak zawsze warto korzystać z wielu
„źródeł” wiedzy i je wzajemnie ze sobą porównywać.
Najważniejsza Pańska
rada dla przyszłych historyków?
Zacytuje słowa Winstona Churchilla – Nigdy się nie poddawaj
– Nigdy nie rezygnuj – to według mnie kwintesencja, tego jak trzeba walczyć o
swoje życie. Oczywiście wszystkim jest praca, ale temu musi towarzyszyć pasja,
chęć, pragnienie, ciekawość i poszukiwanie. Nie ma tematów ostatecznie
poznanych, to niesamowite, fascynujące, można nigdy się nie zatrzymywać, zawsze
być w drodze, poznawać. Bycie historykiem to droga, która się nie kończy.
Trudno o lepsze zajęcie w życiu. Nic jednak nie zastąpi godzin w archiwach,
godzin nad książkami. Tego nie da się obejść, zastąpić. Historyk, który mówi „wiem”,
a niestety to się coraz częściej pojawia, jest pewien, przekonany o swojej
nieomylności, to historyk stracony, przegrany, bo nawet nie wie, ile jeszcze
może poznać.
W swoim życiu naukowym, a przecież miało ono swoje różne barwy,
spotkałem wielu młodych, strasznie zadufanych w sobie historyków, przekonanych
o tym że już wszystko wiedzą. To czasami kiepski widok. Młodym więc radzę
odrobinę pokory, zwłaszcza na początku.
W czasie wolnym
najbardziej lubi Pan…
Słuchać muzyki, uwielbiam rock progresywny, ale także heavy
metal. To dziś nurty już słabo obecne w mediach, ale na szczęście dostępność
muzyki jest ogromna, niż w latach 80-tych poprzedniego wieku. Muzyka towarzyszy
mi zawsze, także jak pisze. Nie umiem spokojnie pracować jak coś cicho nie
gra... Muzyka więc to nie zawsze czas wolny. A takie całkowite oderwanie to
komiksy, zbieram je od lat, fascynują mnie te z czasów PRL, kolekcjonuję i
namiętnie do nich wracam. Kupuje też współczesne, także w czasie wyjazdów.
Komiksy są dla mnie jednym z wielkich pomysłów XX wieku. Mam swoich ulubionych
ilustratorów, bo w komiksie to właśnie kreska jest tym na co zawsze zwracam
pierwszą uwagę, jest najważniejsza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz