niedziela, 25 lutego 2018

Historyk o(d)powiada...Maciej Franz



W dzisiejszym odcinku bardzo miło mi powitać prof. dr hab. Macieja Franza z Zakładu Historii Wojskowej Instytutu Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Z biogramem p. profesora możecie się zapoznać na wiki, a z pełną listą publikacji na stronie Zakładu Historii Wojskowej UAM. Także dzisiaj coś nie tylko na miłośników historii XVII-wiecznej, ale i marynistyki…

W jaki sposób zaczęła się Pańska przygoda z historią, kiedy zdał Pan sobie sprawę że chciałby się nią zajmować zawodowo?
Rozpoczęła się trochę typowo, jak dla wielu młodych ludzi w latach 70-tych XX wieku. Od książeczki z serii „Żółty Tygrys” – Czarne krzyże nad Odessą. Dostałem ja od starszej siostry. Ojciec był oficerem wojska polskiego, co powodowało że książki o historii wojskowości w domu się pojawiały. Od młodości towarzyszyły mi więc mundur wojskowy, książki historyczne. Od tej pierwszej książeczki, zaczęło się ich zbieranie, potem przyszły kolejne serie, a za nimi poważniejsze opracowania. Nie ma co ukrywać od początku zakochałem się w dziejach marynarki wojennej, wojnach morskich. Do tej fascynacji, doszły dzieje lotnictwa, zwłaszcza Polskich Sił Powietrznych w toku drugiej wojny światowej. To skierowało mnie na studia. Tam dopiero wszystko zyskało odpowiednią perspektywę. Od pierwszego roku Koło Naukowe, gdzie współtworzyłem sekcję historii wojskowości. Na studiach poznałem świetnych naukowców i to oni ukierunkowali mnie na dzieje wojskowości epoki nowożytnej. To już tak miało zostać, że zawsze to były dwa równorzędne dla mnie nurty zainteresowań i potem prowadzonych badań naukowych.
Marzenie o pozostaniu na uczelni i kontynuowaniu badań nad historią pojawiły się oczywiście na studiach. To były trudne czasy, jeden ustrój się kończył, drugi zaczynał, asystentów już nie przyjmowano do pracy, a studia doktoranckie to była więcej niż elita. Z mojego roku przyjęto jednego historyka. Wiec podjąłem pracę jako nauczyciel, w szkole podstawowej, potem w liceum ogólnokształcącym. Przez te 5 lat intensywnie współpracowałem z uczelnią, pozostawałem w kontakcie, prowadziłem zajęcia ze studentami. Jednocześnie przygotowywałem swoją rozprawę doktorską. Wtedy praca na uniwersytecie była marzeniem, ale też priorytetem. Więc moje miejsce w tym świecie to efekt silnej woli, chęci i ponad wszystko zapatrzenia w historię.

Który postać historyczna jest Pańską ulubioną i dlaczego?
Nie ma jednej postaci. Jakoś nie wierzę, ze można być zafascynowanym tylko jedną postacią. U mnie na pewno mogę wskazać dwie, bo są dwa niezależne od siebie nurty historyczne. Jeśli patrzeć na postać z epoki nowożytnej to hetman wielki koronny Mikołaj Potocki. Tak już mam, że lubię postacie przegrane, tragiczne. Mam nieodparte wrażenie, że często są ciekawsze. To jedna z takich postaci, chyba najmocniej skrzywdzony z polskich hetmanów XVII wieku. Świetnie wykształcony wojskowo, uczeń Stanisława Koniecpolskiego, dobry taktyk, postać nietuzinkowa. Jego kampania 1637 roku pozostaje dla mnie dowodem jego możliwości, podobnie jak drobna ale według mnie ważna rola w toku następnego powstania kozackiego. Klęska 1648 roku zmieniła wszystko. Zajmuję się tą postacią już ponad 20 lat i pewno zawsze będzie mi już towarzyszyła, a napisanie jego biografii chyba pozostanie wyzwaniem na całe życie.
Jeśli spojrzeć na wiek XX i moje ukochane wojny morskie to niezwykle sobie cenię postać włoskiego admirała Carlo Bergaminiego, ostatniego wielkiego dowódcy włoskiej floty w toku drugiej wojny światowej. Jego śmierć na pokładzie okrętu liniowego „Roma”, dodała jego historii jeszcze wielki tragiczny koniec. To był znakomity dowódca, świetny organizator, o genialnych morskich tradycjach. Świetnie wykształcony, dowodził wszelkimi możliwymi zespołami floty. Nie dane mu było odnieść wielkiego zwycięstwa na morzu, a jednocześnie los oszczędził mu hańby największej klęski, poddania własnej floty. Tak więc to też postać tragiczna, ale na pewno niezwykle ciekawa.

Może się Pan się cofnąć w czasie i poznać postać historyczną, być świadkiem jakiegoś wydarzenia lub też zobaczyć/zbadać jakiś artefakt. Jaki byłby Pański wybór?
Jeśli to byłoby możliwe, to znów pozostając przy tym rozdwojeniu, chciałbym móc odwiedzić Mikołaja Potockiego w niewoli u chana po klęsce pod Korsuniem. Chciałbym się wreszcie dowiedzieć dlaczego kampania 1648 roku wyglądała tak a nie inaczej, co wtedy czuł. Chciałbym spojrzeć na tego wielkiego hetmana złamanego śmiercią syna, tragedią porażki, zrzuconego z piedestału. Myślę, że był wtedy bardziej cierpiącym ojcem, niż przegranym wodzem i magnatem, ale może się mylę.
Chciałbym także towarzyszyć admirałowi C. Bergaminiemu w jego ostatnim rejsie. Dowiedzieć się od niego, bo tylko on to wiedział, gdzie prowadził swoją flotę, na Maltę by ją poddać Aliantom, czy też do boju, do wielkiego starcia z flotami brytyjską i amerykańską. Swoją tajemnicę admirał zabrał na dno, tonąc wraz ze swoim ostatnim okrętem flagowym, więc nigdy się tego nie dowiem. Jakby więc pojawiła się taka możliwość, to tak, chciałbym być w tych godzinach na pokładzie „Romy”.

Z której spośród swoich publikacji jest Pan najbardziej dumny?
Ponoć każdy historyk najbardziej dumny jest z tej której jeszcze nie napisał, no może jeszcze z pierwszej. Moja droga naukowa to historia kolejnych książek, jednak nie będę ukrywał że absolutnie najwyżej cenię właśnie ukończoną pięciotomową syntezę wojny na Morzu Śródziemnym w latach drugiej wojny światowej. „Burza nad Morzem Śródziemnym”, tomy 1-5, to było wyzwanie i 15 lat mojej pracy naukowej. Nie planowałem takiej publikacji, jak zacząłem jeździć po archiwach Europy Zachodniej, to planu książki nie było, wykluwał się wraz z gromadzonym materiałem. Potem już nawet jak jechałem na wschód, to szukałem materiałów do tej publikacji. Gdy zacząłem ja pisać, to miała być jedna książka, no może duża na jakieś 500 stron, ale jedna. Po jakimś roku intensywnego pisania tekstu, czasami po kilkanaście godzin dziennie, wreszcie żona spytała mnie ile ja już napisałem, zwłaszcza że mieszkanie wyglądało przez wiele miesięcy jak jeden wielki dom twórczy. Nie szło chodzić, wszystko zawalone było książkami, kserami, wydrukami, notatkami. Trochę nie wiem jak wszyscy to przetrwali. Na pytanie odpowiedziałem że nie wiem, ale sprawdziłem, było już ponad 2.000 stron i już wiedziałem, że ten projekt przerósł wszystko co dotychczas napisałem. Napisanie tej książki było tylko początkiem drogi, potem trzeba było zdobyć środki na jej wydanie, wydawcę, zdobyć ikonografię. Żyłem, a właściwie żyję, bo na ostatni tom jeszcze czekam, z tym projektem już tyle lat, że powoli zaczynam się zastanawiać jak było gdy tej książki nie było.
Faktycznie jestem dumny z tej książki, mam wrażenie że udało mi się uchwycić w niej, że w opisie wojny nie ma jednej strony, nie ma bohaterstwa tylko zwycięzców, ale jest i pokonanych. Eksploracja włoskich archiwów i włoskiej literatury była ogromnym wyzwaniem, ale trochę tak mi się wydaje, że dzięki temu to jest opowieść zdecydowanie mniej jednostronna, niż wszystko co dotychczas na temat tego konfliktu napisano. I może będzie dalsza część, ale już o nie o drugiej wojnie światowej.

W toku swojej edukacji i pracy naukowej poznał Pan wielu wybitnych badaczy. Który z nich wywarł na Panu największy wpływ?
Studia na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu to była spora przyjemność, zwłaszcza dzięki możliwości poznania wielkich osobowości naukowych, jak Gerard Labuda, Julia Zabłocka, Jerzy Strzelczyk czy też Janusz Pajewski. Z tej grupy do dziś spotykam na korytarzu profesora J. Strzelczyka i ciągle mam wrażenie że to wielki zaszczyt i przywilej, pracować u jego boku, w jednym instytucie. Moja droga naukowa skierowała mnie do najstarszego w Polsce cywilnego Zakładu Historii Wojskowości. Dzięki temu mogę uważać się za ostatniego „adiutanta” prof. Benona Miśkiewicza, mogłem podpatrywać jego pracę, korzystać z jego uwag, rad. To bezcenne doświadczenie. Moim mistrzem jest prof. Karol Olejnik, to u niego, pod jego kierunkiem broniłem pracę magisterską i prace doktorską. Bardzo cenię sobie, wyjątkową zgodną od lat współpracę z prof. Zbigniewem Pilarczykiem. Stworzył i tworzy wyjątkową atmosferę, a jego anielski spokój jest idealną przeciwwagą dla mojego cholerycznego charakteru. Może to jest tajemnica sukcesu naszej współpracy od ponad 25 lat. Ten poznański krąg badaczy był i jest dla mnie najważniejszy. Od lat jednak podziwiam i bardzo cenię sobie dokonania, a także możliwość współpracy z prof. Teresą Chynczewską-Hennel, prof. Mirosławem Nagielskim, czy też prof. Andrzejem Stroynowskim lub prof. Tadeuszem Srogoszem. Tych, których cenię jest wielu, przecież nie sposób nie wspomnieć prof. Ewy Dubas-Urwanowicz, prof. Jerzego Urwanowicza, prof. Dariusza Kupisza, czy prof. Tomasza Ciesielskiego i wielu, wielu innych. Muszę wspomnieć o nieżyjącym już prof. Władysławie A. Serczyku, to dla mnie postać wyjątkowa. Postawił znak jakości na moich dokonaniach, przez kilka lat miałem zaszczyt korespondować z nim, już po mojej habilitacji, której był recenzentem. To postać bardzo dla mnie ważna.
Lista robi się długa, ale ja mam naukowo swój drugi dom. Przez lata była nim Akademia Marynarki Wojennej w Gdyni, gdzie spotkałem wspaniałym naukowców, od których wiele się nauczyłem. Musze więc wspomnieć o prof. Antonim Komorowskim, prof. Andrzeju Makowskim, prof. Piotrze Semkowie ale także dr Andrzeju Drzewieckim i dr Mariuszu Kardasie. Przyjaźni marynarskich tam zawiązanych żaden sztorm nie jest w stanie złamać.

Dużo młodych ludzi czerpie aktualnie wiedzę historyczną z memów, filmików na YouTube i blogów internetowych. Jakie jest Pańskie zdanie na temat tego trendu?
Nie mam szczególnej opinii. Nie ma „źródeł” złych, są tylko źle wykorzystane. Każde miejsce, z którego można czerpać informacje jest cenne, ważne, na pewno nie warto go potępiać. Ja osobiście z tego nie korzystam, wolę książki, czasopisma, archiwalia, papier to papier. Trochę stara szkoła. Nie ukrywam, jednak że bardzo doceniam Internet, zwłaszcza że ułatwił dostęp także do zespołów źródłowych, pozwala na szybka wymianę informacji i często można trafić na świetnie zbudowane strony, zawierające naprawdę cenne materiały. Z You Tube korzystam tylko słuchając muzyki, memy to już nie mój świat całkowicie, a na blogi zaglądam. Mam kilka na które wchodzę zajrzeć, co nowego na nich. Nie widzę w tym nic złego, wręcz odwrotnie, zwłaszcza że prowadzone są czasami przez naprawdę ludzi mających ogromną pasję i wiedzę. Choć są różne, także te nie warte zainteresowania. Chyba jak zawsze warto korzystać z wielu „źródeł” wiedzy i je wzajemnie ze sobą porównywać.

Najważniejsza Pańska rada dla przyszłych historyków?
Zacytuje słowa Winstona Churchilla – Nigdy się nie poddawaj – Nigdy nie rezygnuj – to według mnie kwintesencja, tego jak trzeba walczyć o swoje życie. Oczywiście wszystkim jest praca, ale temu musi towarzyszyć pasja, chęć, pragnienie, ciekawość i poszukiwanie. Nie ma tematów ostatecznie poznanych, to niesamowite, fascynujące, można nigdy się nie zatrzymywać, zawsze być w drodze, poznawać. Bycie historykiem to droga, która się nie kończy. Trudno o lepsze zajęcie w życiu. Nic jednak nie zastąpi godzin w archiwach, godzin nad książkami. Tego nie da się obejść, zastąpić. Historyk, który mówi „wiem”, a niestety to się coraz częściej pojawia, jest pewien, przekonany o swojej nieomylności, to historyk stracony, przegrany, bo nawet nie wie, ile jeszcze może poznać.
W swoim życiu naukowym, a przecież miało ono swoje różne barwy, spotkałem wielu młodych, strasznie zadufanych w sobie historyków, przekonanych o tym że już wszystko wiedzą. To czasami kiepski widok. Młodym więc radzę odrobinę pokory, zwłaszcza na początku.

W czasie wolnym najbardziej lubi Pan…
Słuchać muzyki, uwielbiam rock progresywny, ale także heavy metal. To dziś nurty już słabo obecne w mediach, ale na szczęście dostępność muzyki jest ogromna, niż w latach 80-tych poprzedniego wieku. Muzyka towarzyszy mi zawsze, także jak pisze. Nie umiem spokojnie pracować jak coś cicho nie gra... Muzyka więc to nie zawsze czas wolny. A takie całkowite oderwanie to komiksy, zbieram je od lat, fascynują mnie te z czasów PRL, kolekcjonuję i namiętnie do nich wracam. Kupuje też współczesne, także w czasie wyjazdów. Komiksy są dla mnie jednym z wielkich pomysłów XX wieku. Mam swoich ulubionych ilustratorów, bo w komiksie to właśnie kreska jest tym na co zawsze zwracam pierwszą uwagę, jest najważniejsza.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz