[Dla tryumfu zła potrzeba tylko, żeby dobrzy ludzie nic nie
robili – Edmund Burke (1729-1797)]
Tym razem dość nietypowa polemika, bo połączona z dość
gorzką obserwacją. Jak zapewne część z Czytelników tego bloga wie, od wielu już
lat nie mieszkam w Polsce. Bacznie jednak obserwuję co dzieje się w kraju nad
Wisłą, nie tylko na rynku wydawniczym… Przyznam, że coraz bardziej szokuje mnie
w Polsce rozwój pseudohistorii, zataczającej coraz szersze kręgi i zdobywającej
wielu wyznawców. Na pierwszy plan wybija się tu oczywiście turbolechityzm, do
którego niestety wydatnie przyczyniło się Wydawnictwo Bellona, propagując
fantastykę naukową autorstwa Janusza Bieszka jako pozycje historyczne. Co
gorsza, wieść niesie że Bellona zamierza teraz wydać i książkę napisaną przez
Pawła Szydłowskiego – a to będzie już totalny skok na kasę i upadek na twarz…
Niestety takie pseudohistoryczne podejście nie ominęło i
mojego ukochanego XVII-wieku. Już wcześniej na blogu komentowałem
turbohusarskie memy, które stają się powoli podstawą edukacji. Było tez i kilka
słów o książce która miała dużo wspólnego z ciekawostkami, ale mało z historią.
Tym razem chciałbym kilka słów poświęcić artykułowi Polacy na Kremlu. O krok od imperium. Jego autorem jest Piotr
Zychowicz, znany skądinąd ze swoich prac dotyczących XX wieku. Omawiany tu
artykuł miał powstać w 2014 roku dla miesięcznika Historia Do Rzeczy, ja zapoznałem się z nim jednak dopiero teraz,
kiedy zamieszczono go na stronie internetowej.
W języku angielskim mamy idiom cherry picking, który idealnie oddaje to co możemy znaleźć w tym
artykule. Tak jak zbieracz czereśni wybiera tylko najlepsze i najładniejsze
okazy, tak i Autor wybrał sobie źródła, opracowania i cytaty pasujące do tezy,
odrzucając te które mu nie pasowały. Ze zjawiskiem takim możemy się niestety
spotkać w wielu pracach (mniej lub bardziej) historycznych – ale to już coś na
inny wpis i inną opowieść.
Artykuł zaczyna się od opisu „bitwy pod Kłuszynem”. Musiałem
to zawrzeć w cudzysłów, gdyż jest to fantastyka jakich mało. Jakiś zupełnie z
kosmosu wzięty opis szarż husarii, szarżujących na wojska moskiewskie nijak się
ma do rzeczywistego przebiegu bitwy, gdzie walka z Moskwą była ograniczona. Husaria
piękna i wspaniała, do tego każdy jeden w lamparciej skórze. Na polu bitwy nie
walczono z moskiewskimi rajtarami, bo
też formacja taka jeszcze nie istniała. Zabawne jest sformułowanie o szwedzkich sojusznikach Rosjan i zachodnich
wojskach zaciężnych, implikuje bowiem dwa różne zgrupowania. Tyle tylko że
chodzi tu po prostu o wojska De la Gardie, złożone z wojsk najemnych z wielu
krajów Europy, będących na żołdzie szwedzkim a wysłanych do Moskwy na mocy
porozumienia z Karolem IX. Istnym majstersztykiem, typowym dla wspomnianego już
cherry pickingu, jest podanie strat
moskiewskich jako 17 000 zabitych. To wysoce zawyżone informacje z
anonimowej relacji o bitwie, które nijak się mają do liczb podawanych przez
uczestników starcia. Ale wiecie, na papierze to wygląda dobrze…
Zaraz potem Autor przechodzi do sedna, czyli snucia wizji
Rzeczpospolitej od Bałtyku po Ocean Spokojny. Manipuluje przy tym faktami jak
tylko się da, nie wspominając np. że hetman Żółkiewski należał do tych
senatorów, którzy odradzali Zygmuntowi III mieszanie się we wrzący kocioł
wewnętrznych spraw moskiewskich. Opiera się o wyliczenia Krzysztofa
Warszewickiego, który zmarł w 1603 roku czyli nie mógł być świadkiem Dymitriad
i zmieniającej się sytuacji na linii Rzplita-Moskwa. Kapitulację polskiego
garnizonu Moskwy w 1612 roku określa jako klęskę, nie biorąc pod uwagę sytuacji
w jakiej znajdował się wtedy Rzeczpospolita: zadłużona wobec wojska, którego
cztery dywizje (zarówno te walczące wcześniej w Inflantach jak i w Rosji)
rozlały się szeroko po ziemiach Rzplitej, paląc i rabując jakby byli w podbitym
kraju. Niewydolny polski system podatkowy zalegał żołnierzom miliony złotych.
Latem 1612 roku zaś w Mołdawii została zmasakrowana polska wyprawa Stefana
Potockiego, która przy aprobacie króla (i z wieloma chorągwiami wojska
kwarcianego) ruszyła po tron hospodarski. W Inflantach dopiero co udało się
zakończyć wojnę ze Szwecją. Kraj był wyczerpany konfliktami toczonymi od 1600
roku, włącznie z rokoszem Zebrzydowskiego (czy jak to się często teraz ujmuje –
sandomierskim). O tym jednak w artykule nie przeczytamy, bo nie pasuje to do
przyjętej przez Autora koncepcji potężnego państwa które miało szansę stać się
jeszcze potężniejsze na wieki wieków amen. Król Zygmunt III jest tu fantastą i
zazdrośnikiem, a Żółkiewski to według Autora najwybitniejszy, najbardziej dalekowzroczny mąż stanu epoki. Naprawdę
nie wiem jak się do tego odnieść, bo to tezy żywcem wyjęte z XIX-wiecznych
opracowań. Zdobycze z rozejmu dywilińskiego to według Autora ochłapy - pewnie, Smoleńsk to wszak
zupełnie nieważna twierdza, nikt się nim nigdy nie przejmował i nie
koncentrowały się na nim późniejsze kampanie…
Jakoś brak informacji, że moskiewscy bojarzy –
negocjując kwestię tronu carskiego dla Władysława - nalegali na Żółkiewskiego,
by ten namówił króla do odstąpienia od oblężenia Smoleńska i oddania wszystkich
zajętych przez Polaków twierdz. Hetman miał się ku temu skłaniać, ale król
okazał się pragmatykiem i realistą, nie zgadzając się na takie warunki. No ale
to znowu nie pasuje do tezy, prawda? Brak dokładniejszego spojrzenia na różnice
kulturowe między moskiewskimi bojarami i polską szlachtą, które mogłyby pokazać
jak – na dłuższą metę – niemożliwa byłaby integracja. Autor pomija mechanizmy
Smuty, kwestie wojny domowej będącej de facto rozgrywkami najważniejszych rodów
bojarskich, które – w znacznej mierze dzięki polskim i szwedzkim „gościom” –
mogły pozbywać się konkurencji i zmienić układ sił w państwie. Autor zapomina
jak Filaret (Fiodor Nikiticz Romanow) pogrywał Żółkiewskiego, negocjował twardo
z Zygmuntem III i manewrował moskiewską polityką – a warto pamiętać, kto został
(w znacznej mierze dzięki jego polityce) carem moskiewskim w 1613 roku.
Z artykułu wyłania się niezwykle optymistyczna wizja, że
gdyby tylko Zygmunt III posłuchał Żółkiewskiego i wysłał Władysława do Moskwy
jako carewicza, to doszłoby do stopniowego przejęcie przez Rosję polskiej
kultury i języka, tak jak to miało miejsce na Litwie. Wszystko byłoby pięknie i
wspaniale, nigdy nie powstałaby potężna carska Rosja-przeciwnik Polski. To
takie granie na patriotycznej trąbce, odrzucające wszystko co działo się po
1612 roku – kolejne konflikty europejskie pośrednio i bezpośrednio wpływające
na Rzplitą, kolejnych władców i ich politykę, przemiany w obrębie samego kraju.
Husaria pogoniła Moskwę, trzeba było to wykorzystać i słuchać Żółkiewskiego –
bo przecież krew Polaków zamordowanych na Kremlu w maju 1606 roku już dawno
wsiąkła w ziemię i Władysławowi włos by nie spadł z głowy.
Może jednak niech p.
Zychowicz bawi się w alternatywne historie związane z XX wiekiem, a wiek XVII
pozostawi w spokoju…