piątek, 28 kwietnia 2017

Kącik polemiki - odsłona IV


[Dla tryumfu zła potrzeba tylko, żeby dobrzy ludzie nic nie robili – Edmund Burke (1729-1797)]

Tym razem dość nietypowa polemika, bo połączona z dość gorzką obserwacją. Jak zapewne część z Czytelników tego bloga wie, od wielu już lat nie mieszkam w Polsce. Bacznie jednak obserwuję co dzieje się w kraju nad Wisłą, nie tylko na rynku wydawniczym… Przyznam, że coraz bardziej szokuje mnie w Polsce rozwój pseudohistorii, zataczającej coraz szersze kręgi i zdobywającej wielu wyznawców. Na pierwszy plan wybija się tu oczywiście turbolechityzm, do którego niestety wydatnie przyczyniło się Wydawnictwo Bellona, propagując fantastykę naukową autorstwa Janusza Bieszka jako pozycje historyczne. Co gorsza, wieść niesie że Bellona zamierza teraz wydać i książkę napisaną przez Pawła Szydłowskiego – a to będzie już totalny  skok na kasę i upadek na twarz…
Niestety takie pseudohistoryczne podejście nie ominęło i mojego ukochanego XVII-wieku. Już wcześniej na blogu komentowałem turbohusarskie memy, które stają się powoli podstawą edukacji. Było tez i kilka słów o książce która miała dużo wspólnego z ciekawostkami, ale mało z historią. Tym razem chciałbym kilka słów poświęcić artykułowi Polacy na Kremlu. O krok od imperium. Jego autorem jest Piotr Zychowicz, znany skądinąd ze swoich prac dotyczących XX wieku. Omawiany tu artykuł miał powstać w 2014 roku dla miesięcznika Historia Do Rzeczy, ja zapoznałem się z nim jednak dopiero teraz, kiedy zamieszczono go na stronie internetowej.

W języku angielskim mamy idiom cherry picking, który idealnie oddaje to co możemy znaleźć w tym artykule. Tak jak zbieracz czereśni wybiera tylko najlepsze i najładniejsze okazy, tak i Autor wybrał sobie źródła, opracowania i cytaty pasujące do tezy, odrzucając te które mu nie pasowały. Ze zjawiskiem takim możemy się niestety spotkać w wielu pracach (mniej lub bardziej) historycznych – ale to już coś na inny wpis i inną opowieść.

Artykuł zaczyna się od opisu „bitwy pod Kłuszynem”. Musiałem to zawrzeć w cudzysłów, gdyż jest to fantastyka jakich mało. Jakiś zupełnie z kosmosu wzięty opis szarż husarii, szarżujących na wojska moskiewskie nijak się ma do rzeczywistego przebiegu bitwy, gdzie walka z Moskwą była ograniczona. Husaria piękna i wspaniała, do tego każdy jeden w lamparciej skórze. Na polu bitwy nie walczono z moskiewskimi rajtarami, bo też formacja taka jeszcze nie istniała. Zabawne jest sformułowanie o szwedzkich sojusznikach Rosjan i zachodnich wojskach zaciężnych, implikuje bowiem dwa różne zgrupowania. Tyle tylko że chodzi tu po prostu o wojska De la Gardie, złożone z wojsk najemnych z wielu krajów Europy, będących na żołdzie szwedzkim a wysłanych do Moskwy na mocy porozumienia z Karolem IX. Istnym majstersztykiem, typowym dla wspomnianego już cherry pickingu, jest podanie strat moskiewskich jako 17 000 zabitych. To wysoce zawyżone informacje z anonimowej relacji o bitwie, które nijak się mają do liczb podawanych przez uczestników starcia. Ale wiecie, na papierze to wygląda dobrze…

Zaraz potem Autor przechodzi do sedna, czyli snucia wizji Rzeczpospolitej od Bałtyku po Ocean Spokojny. Manipuluje przy tym faktami jak tylko się da, nie wspominając np. że hetman Żółkiewski należał do tych senatorów, którzy odradzali Zygmuntowi III mieszanie się we wrzący kocioł wewnętrznych spraw moskiewskich. Opiera się o wyliczenia Krzysztofa Warszewickiego, który zmarł w 1603 roku czyli nie mógł być świadkiem Dymitriad i zmieniającej się sytuacji na linii Rzplita-Moskwa. Kapitulację polskiego garnizonu Moskwy w 1612 roku określa jako klęskę, nie biorąc pod uwagę sytuacji w jakiej znajdował się wtedy Rzeczpospolita: zadłużona wobec wojska, którego cztery dywizje (zarówno te walczące wcześniej w Inflantach jak i w Rosji) rozlały się szeroko po ziemiach Rzplitej, paląc i rabując jakby byli w podbitym kraju. Niewydolny polski system podatkowy zalegał żołnierzom miliony złotych. Latem 1612 roku zaś w Mołdawii została zmasakrowana polska wyprawa Stefana Potockiego, która przy aprobacie króla (i z wieloma chorągwiami wojska kwarcianego) ruszyła po tron hospodarski. W Inflantach dopiero co udało się zakończyć wojnę ze Szwecją. Kraj był wyczerpany konfliktami toczonymi od 1600 roku, włącznie z rokoszem Zebrzydowskiego (czy jak to się często teraz ujmuje – sandomierskim). O tym jednak w artykule nie przeczytamy, bo nie pasuje to do przyjętej przez Autora koncepcji potężnego państwa które miało szansę stać się jeszcze potężniejsze na wieki wieków amen. Król Zygmunt III jest tu fantastą i zazdrośnikiem, a Żółkiewski to według Autora najwybitniejszy, najbardziej dalekowzroczny mąż stanu epoki. Naprawdę nie wiem jak się do tego odnieść, bo to tezy żywcem wyjęte z XIX-wiecznych opracowań. Zdobycze z rozejmu dywilińskiego to według Autora ochłapy - pewnie, Smoleńsk to wszak zupełnie nieważna twierdza, nikt się nim nigdy nie przejmował i nie koncentrowały się na nim późniejsze kampanie…  

Jakoś brak informacji, że moskiewscy bojarzy – negocjując kwestię tronu carskiego dla Władysława - nalegali na Żółkiewskiego, by ten namówił króla do odstąpienia od oblężenia Smoleńska i oddania wszystkich zajętych przez Polaków twierdz. Hetman miał się ku temu skłaniać, ale król okazał się pragmatykiem i realistą, nie zgadzając się na takie warunki. No ale to znowu nie pasuje do tezy, prawda? Brak dokładniejszego spojrzenia na różnice kulturowe między moskiewskimi bojarami i polską szlachtą, które mogłyby pokazać jak – na dłuższą metę – niemożliwa byłaby integracja. Autor pomija mechanizmy Smuty, kwestie wojny domowej będącej de facto rozgrywkami najważniejszych rodów bojarskich, które – w znacznej mierze dzięki polskim i szwedzkim „gościom” – mogły pozbywać się konkurencji i zmienić układ sił w państwie. Autor zapomina jak Filaret (Fiodor Nikiticz Romanow) pogrywał Żółkiewskiego, negocjował twardo z Zygmuntem III i manewrował moskiewską polityką – a warto pamiętać, kto został (w znacznej mierze dzięki jego polityce) carem moskiewskim w 1613 roku.

Z artykułu wyłania się niezwykle optymistyczna wizja, że gdyby tylko Zygmunt III posłuchał Żółkiewskiego i wysłał Władysława do Moskwy jako carewicza, to doszłoby do stopniowego przejęcie przez Rosję polskiej kultury i języka, tak jak to miało miejsce na Litwie. Wszystko byłoby pięknie i wspaniale, nigdy nie powstałaby potężna carska Rosja-przeciwnik Polski. To takie granie na patriotycznej trąbce, odrzucające wszystko co działo się po 1612 roku – kolejne konflikty europejskie pośrednio i bezpośrednio wpływające na Rzplitą, kolejnych władców i ich politykę, przemiany w obrębie samego kraju. Husaria pogoniła Moskwę, trzeba było to wykorzystać i słuchać Żółkiewskiego – bo przecież krew Polaków zamordowanych na Kremlu w maju 1606 roku już dawno wsiąkła w ziemię i Władysławowi włos by nie spadł z głowy.

 Może jednak niech p. Zychowicz bawi się w alternatywne historie związane z XX wiekiem, a wiek XVII pozostawi w spokoju…


5 komentarzy:

  1. Świetne. Ubawiłem się strasznie. Można prośić o linka do ,,memów turbohusarskich" na blogu?
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Zychowicza powinno sie w ogole zignorowac, bo polemika z nim tylko dodaje mu na znaczeniu. Facet ma bardzo ladne pismo pod wzgledem graficznym, ale trudno jest nazwac je w ogole historycznym, bo tezy jakie tam sie pojawiaja, czy to u Zychowicza czy Rosalaka, to dramat i powtorka z prl-owskiego obiektywizmu, tylko ze w wydaniu nacjonalistycznym i anty-komunistycznym. Czytalem regularnie, przez wzglad wlasnie na szate i niektore artykuly, ale po tym jak zobaczylem w jednym naglowku, ze Zychowicz uwaza Franco za bohatera calej Europy, no to wyrzucilem to dziadostwo do kosza.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale my od wieku XX też nie chcemy fantastów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale to już Wasz problem, nie mój ;)

      Usuń
    2. Oj, nie spodziewałem się tego po Tobie ;) Niestety, w pewien sposób - jak sądzę, niezamierzony - fantastów pomagają zupełnie normalni badacze. Np. pewien uznany historyk krajowy pisał o Bałkanach i m.in. poruszył temat wydarzeń z 1999 r. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że książkę wydał w 2000 r., a najmłodszą pozycją podaną w wyborze bibliografii była praca opublikowana w 1997 r. Pomijam w zupełności to, że w czasie wydania wspomnianej książki jedyne informacje można było czerpać praktycznie z doniesień medialnych (o ich - delikatnie mówiąc - wątpliwej wartości pisali inni badacze z kraju i zagranicy).

      Innym przykładem może być nieuzasadnione przekształcanie hipotez w pewniki. Kilka lat temu miałem okazję rozmawiać z pewnym badaczem, który był mocno zdziwiony, że jego hipotezę traktowano jako ustalenie (sprawa dotyczyła handlu bronią w międzywojniu - ot, na Bałkanach się pojawiły czołgi nieznanego pochodzenia i część badaczy, choć brak jakichkolwiek materiałów źródłowych, ogłosiła, że to czołgi zakupione w Polsce).

      Usuń